środa, 26 września 2012

I zrób tu niespodziankę prawnikowi...

Pierwszy post po Węgrzech miał być o Węgrzech, ale wyjdzie inaczej.
Raz, że mam dużo do opisania i zapewne na jednym poście się nie skończy, dwa że pewne wydarzenie wczoraj mnie natchnęło na innego nieco posta.

Przechodząc do meritum. Ok 18.30 jak każdy porządny człowiek w moim wieku szykowałem się powoli do udania się do łóżka. Ku mojemu zdziwieniu zadzwonił domofon (ku jeszcze większemu zdziwieniu pies na to nie zareagował). Rozmowa standardowa:

Ja: Tak słucham?
Kurier: Kurier.
J.: Do kogo?
K.: Do Pana.
J. (jak zawsze zachowujący czujność rewolucyjną): Czyli do kogo?
K: No, tego... Grzegorz Miś.
J.: Ok, proszę wejść.

Otworzyłem drzwi gościowi (jakiś taki burakowaty swoją drogą), trzymając nogą psa żeby nie odgryzł mu nogi, podpisałem odbiór paczki i się zaczęło...
Nadawca mi nie znany- jakaś spółka z Ostrowa Wielkopolskiego. Mój adres się zgadza, mój numer telefonu zapisany na kopercie też. Pierwsza myśl: skąd mają moje dane osobowe? Czy wyraziłem na to zgodę? A może trza by ich do GIODO zgłosić?
Ale nic to lecę dalej. Otworzyłem. W środku pudełeczko w czerwoną szkocką kratę z napisem chocotelegram. Żadnej karteczki, żadnego listu. Pierwszy raz coś takiego widziałem na oczy więc nie otwierałem dalej. Myślę sobie - pewni mi coś przysłali bez zamówienia i będą chcieli kasę- i tu od razu wizja tego jak ich mogę zjechać przy zastosowaniu przepisów dotyczących niezamówionych przesyłek, nieuczciwych praktyk rynkowych etc.
Uspokojony nieco tą myślą zaczynam sprawdzać w necie co to za spółka- czyli wujek Google, nazwa + opinie/forum/oszuści itd. O dziwo nic złego na ich temat nie wyskakuje (tu lekka konsternacja- jak to? to jednak nie oszustwo? nie będzie kogo zjechać?). Wszedłem na ich stronę, a tu oferta różnych pomysłowych prezentów wysyłkowych, głównie czekoladek.
Po chwili niedowierzania dotarło do mnie, że mi ktoś przesłał chyba prezent urodzinowy. Co też po otwarciu rzeczonego pudełka prawdą się okazało- prezent od kuzynki- czekoladki z literkami ułożone w życzenia :)
Pomysł super, wykonanie fajne, czekoladki dobre- ale przynajmniej 10 minut spędziłem z Gosią zastanawiając się czy w ogóle otworzyć, co to za przekręt i jak dokopać tej spółce...

Bycie prawnikiem jednak ostro ryje beret...


środa, 12 września 2012

Jutro ruszamy do "Bratanków"

Raczej ze szklanką niż z szablą :)
Pewnie po powrocie będzie co opisywać bo kraj madziarski winem i kuchnią szeroko słynie.

Dzisiaj jeszcze krótki post przed wyjazdem o tym co można na szybko w kuchni zrobić między pakowaniem się i ustalaniem trasy zwiedzania na ostatnią chwilę

Od jakiegoś czasu chodził za mną przepis rodem z Izraela, podejrzany u Makłowicza (uwielbiam jego program). Potrawa zwie się "szakszuka" a w każdym razie tak się to wymawia. Jako, że robiłem ją lecąc z pamięci i improwizując z przyprawami to podaję swoją, pewnie różniącą się od oryginału wersję (ale nam smakowała :))

"Szakszuka" (nazwa się wzięła od potrząsania patelnią podczas duszenia)

Składniki:

2 cebule
czosnek (według gustu, ja wrzuciłem pół główki bo lubię i tyle, oczywiście polski- żadnej chińszczyzny)
pomidory - ok 0,5 kg
1 czerwona papryka
1 mała papryczka chilli/pepperoni lub inna ostra
4 jajka
łyżka przecieru pomidorowego
przyprawy (kmin rzymski- podstawowa przyprawa tutaj, oregano, curry, mielona kolendra, pieprz, papryka słodka i ostra (znowu chilli), sól)
masło klarowane do smażenia

Na rozgrzanym maśle (na dobrej patelni z grubym dnem, najlepiej żeliwnej) podsmażamy posiekaną cebulę, paprykę, chilli* i przyprawy. Jak cebula się zeszkli i papryka zmięknie dorzucamy czosnek. Po ok 30 sek wrzucamy pokrojone (byle jak, i tak się rozpadną) pomidory obrane ze skórki** i przecier pomidorowy. Całość dusimy pod przykryciem aż pomidory się rozpadną, od czasu do czasu mieszamy. Na koniec robimy w powstałej masie 4 dołki i wbijamy w nie jajka. Jak białko się zetnie podajemy w miseczkach bądź głębokich talerzach. Najlepiej z chlebkiem pita, którym można bezpośrednio nabierać potrawę. Do tego czerwone, wytrawne wino. Pyszne :)

* tutaj truizm, czyli cytując klasyka "oczywista oczywistość": po krojeniu chilli dokładnie myjemy ręce; zupełnie wykluczone jest natomiast oblizanie palców co może się skończyć trzymaniem wystawionego języka w bieżącej zimnej wodzie przez dłuższy czas- głupio to wygląda...
** dla leniwych, takich jak ja, mała podpowiedź: żeby łatwo się pomidory obierało trzeba je sparzyć wrzątkiem, a żeby było całkiem lajtowo to przed sparzeniem trzeba naciąć skórkę na całym pomidorze na krzyż- bardzo łatwo się obiera.

To tyle przed wakacjami, za półtorej tygodnia się odezwę, chyba że będę leczył kaca po Egri Bikaverach i innych Tokajach.

poniedziałek, 10 września 2012

i jeszcze o stolycy...

Nie lubię narzekać i miałem już więcej o Warszawce nie pisać ale normalnie nie mogę wytrzymać. Do tej pory jak wspominam tamtejszą restaurację hotelową to mnie trochę trzepie.

Ale przechodząc do "merituma". Zachęceni dostępnym w owej restauracji piwem z browaru Konstancin (pisałem już że dobre?) udaliśmy się po pierwszym dniu szkolenia na kolację. Knajpa w stylu wiejskim, hotel zresztą zwie się Dom Chłopa, przypominająca nieco Chłopskie Jadło w Krakowie (swoją drogą świetne miejsce). Studiując kartę, dość obszerną, wynalazłem coś co każdy szanujący się Miś lubi- półmisek mięsiw z grilla (zwany w owej restauracji "Pieńkiem dla dwojga"...). Opis był wielce apetyczny: grillowana wieprzowinka, pierś z kurczaka i coś co zwróciło moją szczególną uwagę- polędwica wołowa. Do tego gotowane warzywka i zapiekane ziemniaczki.
Ślinianki zaczęły mi ostro pracować i w oczekiwaniu na te pyszności stwierdziłem, że poszaleję i zamówię sobie 50-tkę starki (wódka leżakowana 5 do 50 lat, wytwarzana podobnie jak whisky). Niestety "akurat nie było". Po chwili okazało się że "akurat nie ma" też siwuchy, bimbru ani jakiejkolwiek innej szlachetnej wódki. Jakieś absolwenty czy inne badziewia tylko zostały. Pierwsza lampka alarmowa.
Zamówiłem więc piwo z Konstancina i czekaliśmy dalej.
Po chwili dostaliśmy po małym talerzyku, żeby móc nakładać sobie porcje (czy raczej porcyjki) z półmiska. Druga lampka alarmowa.
No i wreszcie przybył półmisek... Oni tam mają na prawdę spaczone pojęcie wyrażenia "duża porcja". Ledwo by tego starczyło dla jednej osoby. Nawet Gosia stwierdziła, że sama by to bez problemu zjadła.
Pomyślałem, że może chociaż jakość nadrobi ilość ale nadzieje te też były płonne. Wieprzowinka może jeszcze dawała radę, ale kurczak i wołowina już niezbyt. Kurczak, a szczególnie pierś z kurczaka w ogóle średnio się na grilla nadaje- zbyt suchy jest. Co do polędwicy wołowej to kucharz tak się przejął zasadą niesolenia jej przed grillowaniem, że w ogóle zapomniał jej posolić. Również po ugrillowaniu. Popierzyć też zresztą zapomniał. Chyba jedyną jego czynnością było wrzucenie tego gumowatego kawałka mięsa na grilla. Barbarzyństwo normalnie...
Ziemniaków pieczonych za bardzo zepsuć się nie da, ale powalające też nie były. Chyba najlepiej z tego wszystkiego spisali się z gotowanymi warzywami choć przyznam, że mogli je przynajmniej podać ciepłe.
Gdyby nie to, że w ciągu dnia zjadłem dwudaniowy obiad z jakąś przystawką i deserem to bym głodny wyszedł ze tej restauracji.

Dobra, koniec narzekania. Na uspokojenie nerwów przepis na prostą i szybką nalewkę malinową:

Składniki:
1 kg malin
0,5 kg cukru
po 0,5 l wódki i spirytusu

Maliny muszą być świeże i aromatyczne. Myjemy je dokładnie, przebieramy, zasypujemy cukrem  i zalewamy alkoholem. Trzymamy w przezroczystym słoju, w ciepłym słonecznym miejscu (np. parapet) przez ok 3 miesiące. Po tym czasie filtrujemy (dobrze jest odcisnąć płyn z malin, żeby nie tracić nic z cudownego aromatu) i przelewamy do butelek. Trzymamy jeszcze ok miesiąca w chłodnym, ciemnym miejscu. Po tym czasie nadaje się do picia.
Ma piękny, rubinowy kolor i zniewalający zapach malin. Na jesienne i zimowe wieczory jak znalazł. Świetnie  smakuje i doskonale rozgrzewa. Mniam :)

P.S. Nawet nasz psiak ją lubi, jak większość alkoholi zresztą ;)

niedziela, 9 września 2012

Stolyca...



Od wtorku do piątku bawiłem w „stolycy” na szkoleniu. Warszawa jak zawsze nie zachwyca- brudno, tłoczno, głośno i generalny bałagan wszędzie. Nawet rynku porządnego nie ma. Jedyny plus w porównaniu z ostatnią wizytą to usunięcie z okolic Placu Zamkowego osób zajmujących się wstrzykiwaniem sobie różnych dziwnych substancji. Teraz sobie publicznie nie wstrzykują – lepiej się chowają. Zostali za to amatorzy mocnych trunków spożywanych bezpośrednio z butelki w uliczkach od Placu Zamkowego odchodzących. Sceneria ta, oraz tłumy osób nie zachęcały do konsumpcji w centrum, mimo iż na każdym kroku można się było natknąć na dobrą (tak przynajmniej mówią) restaurację Gesslerów.

Korzystając z okazji udaliśmy się natomiast w miejsce gdzie zjeść można porządnego, prawdziwego burgera. I nie mówię tu o McDonaldzie czy innym Burger Kingu z ich malutkimi kotlecikami wsadzonymi w dmuchane bułeczki. Poszliśmy w miejsce gdzie przy wejściu stoi Harley, na ścianach wiszą pamiątki po gwiazdach rocka a z głośników wydobywa się porządna muzyka- Hard Rock CafeJ

Zamówiliśmy klasyczne burgery z frytkami- Gosia wysmażonego ja średnio wysmażonego. Po kilku minutach oczekiwania pojawił się kelner niosąc na tacy nasze pyszności. 10 uncji (280 gr) soczystej, różowiutkiej w środku i przypieczonej na zewnątrz, delikatnej wołowiny, do tego plaster wysmażonego boczku, plaster sera i dwa krążki cebulowe (to ostatnie jak dla mnie mogli zastąpić normalną surową cebulą), polane (już własnoręcznie) keczupem i musztardą. Całość zapakowana w solidną podpieczoną bułkę. Do tego grubo ciosane frytki, miękkie w środku i chrupiące z zewnątrz. Poezja J. Jak ktoś lubi czasem zaszaleć i zjeść coś niezdrowego to serdecznie polecam. Przyznać muszę, że tak dobrych burgerów, poza domowymi, nie jadłem. I po zjedzeniu tej porcji miałem już miejsce tylko na piwo.

I tu warto zaznaczyć , że dostanie w Warszawie dobrego piwa to kłopot. Przeszliśmy kilka „delikatesów” na Alejach Jerozolimskich i nic. Schemat zawsze ten sam:
- „Dobry wieczór, czy dostanę u Państwa jakieś dobre piwo, najlepiej niepasteryzowane?”
- „Eee… kasztelan w puszce?” (oni naprawdę sądzą, że to jest dobre niepasteryzowane piwo- tylko współczuć…)
- „Czy coś poza kasztelanem?”…
 Tu najczęściej ekspedientka robiła dziwną minę, która miała chyba oznaczać: „O co mu chodzi? Ma kasztelana, ma żywca i tyskie więc czego mu jeszcze potrzeba?”. W jednym sklepie ekspedientka postanowiła zapytać współpracowniczkę:
- „Jadźka! Mamy jakieś piwo niepasteryzowane poza kasztelanem?”
- Jadźka (pociągając nosem i połykając to co pociągnęła): „Nie wiem, jest to co widać.”

Po tym przejawie wielkomiejskiego podejścia do klienta zrezygnowaliśmy z dalszych zakupów i udaliśmy się do hotelu. W hotelowej restauracji miła niespodzianka. Piwo z beczki regionalnego browaru Konstancin. Nie napisali co prawda, które konkretnie ale ze smaku sądzą jasne pełne. Przyjemne, lekkie, delikatnie komponujące goryczkę i słód. Czuć, że robione normalnymi niekoncernowymi metodami. Polecam z czystym sumieniem.

Co do innych Warszawskich „przysmaków” to za mało miałem czasu żeby ich pokosztować. Ciekawostka, choć raczej na jeden raz, to bubbletea czyli napój z herbaty, syropu owocowego i kuleczek o różnych smakach. Można się przyjemnie zasłodzić.

Generalnie cieszę się, że wyjazd dobiegł końca i jestem z powrotem „na prowincji”, gdzie porcje w restauracjach są normalnej wielkości (czyli duże) za normalną cenę a w sklepie można kupić normalne piwo.
I jakoś tak w ogóle przytulniej jest.

P.S. Wino nastawione tydzień temu pracuje jak głupie. Dziś dolałem 0,5 l syropu cukrowego.


sobota, 8 września 2012

"Jak masz za mało wolnego czasu to kup sobie kozę..."

... czyli jak nie wiesz co robić pomiędzy pracą, różnymi prawniczymi robótkami domowymi, doktoratem, odtwórstwem historycznym, jazdą konną, wędkarstwem, domowym wyrobem alkoholi i różnego jedzonka itd, a dodatkowo twój czas na życie rodzinne wynosi jakieś -5 godzin w tygodniu to załóż sobie bloga. Jak go zamkniesz to, zgodnie ze starym żydowskim powiedzeniem dotyczącym kozy, nagle będziesz miał dużo czasu na wszystko i problemy z organizacją czasu znikną...
Ale, jak to mawiał klasyk, "przechodząc do ad remu": blog będzie dotyczył jednego z moich hobby a mianowicie wyrobu trunków wszelakich w domowych warunkach oraz gotowania. A jeśli już o trunkach mowa to i o kuchni słów parę się wspomni bo jedno bez drugiego obejść się nie może. Bardzo subiektywne recenzje "sklepowych" alkoholi też się tu znajdą przy czym od razu podkreślam, że profesjonalnym kiperem czy też sommelierem nie jestem, więc recenzje pisane będą językiem ludzkim bez tych wszystkich niezrozumiałych branżowych sloganów (chyba że będę chciał przycynić że jakiś znam, albo nie będę wiedział co napisać :-P). Jak coś dobrego zdarzy mi się zjeść to też opiszę.
Co z tego wszystkiego wyjdzie- sam jestem ciekaw.

 P.S. Ten blog to nie jest żadna "odpowiedź" na aktualną modę na gotowanie czy inne bzdury. Moda mnie nie interesuje, gotowałem już w szkole podstawowej, trunki robiłem od szkoły średniej (oczywiście nie spożywałem :-P), a w tamtych zamierzchłych czasach nikt o modzie na gotowanie nie słyszał. Nauczyłem się gotować w domu i z domu wyniosłem zamiłowanie do dobrej kuchni. Jak moda na to się skończy to dalej będę gotował, warzył, fermentował itd.

A żeby nie być gołosłownym i nie zaprzepaścić pierwszego zapału to od razu wpis merytoryczny.

Często znajomi, z którymi przyjdzie mi porozmawiać na kulinarne tematy stwierdzają, że nie mają na to czasu i dziwią się, że ja niby mam. Od razu zaznaczam- nie mam. Jak każdy.
Ostatni weekend w założeniu miałem spędzić w spokoju leniuchując razem z Żoną (zwaną dalej Gosią :)). Wyszło jak zawsze. W czwartek i piątek nie było przez cały dzień prądu, robota w firmie Gosi siadła, więc przez całą sobotę i niedzielę Gosia pisała pozwy, umowy i inne prawnicze ciekawostki. Nie chcąc, żeby siedziała nad tym jeszcze po nocach sam też przysiadłem i coś tam prawniczo dłubałem. W międzyczasie wycieczka z psem do weterynarza, dosypianie po piątkowym koncercie Scorpions (nie popisali się jak dla mnie), gotowanie obiadu itd.
Sobota wieczór dzwoni Babcia. Na działce klęska urodzaju, jabłka i gruszki obrodziły a ona już nie da rady tego przerobić... Chcąc nie chcąc, w niedzielę zebraliśmy całą dużą skrzynkę jabłek i małą gruszek w jakieś 15 min. Jabłka mogą sobie spokojnie poczekać (więc stoją grzecznie w piwnicy). Gruszki nie bardzo- zaraz zdechną. Z części gruszek i paru jabłek ugotowałem cały gar kompotu. Nie wiedząc co począć z resztą gruszek zrobiłem to co ludzie robili z owocami odkąd odkryli że się da- wino :)

Poniżej przepis na wino gruszkowo-jabłkowo-miodowe:
Ok 2-3 kg gruszek rozkroić na ćwiartki i usunąć gniazda nasienne (skórka zostaje), wrzucić do gąsiorka,
Ok 1 kg jabłek rozkroić na ćwiartki i również usunąć gniazda nasienne, wrzucić do gąsiorka,
0,5 litra miodu zalać ok 2 l wody, zagotować i zszumować (czyli zbierać powstającą przy gotowaniu pianę aż przestanie się pienić- fachowo nazywa się to syceniem miodu)
 gorącą wodą z miodem zalewamy owoce w gąsiorku i mieszamy
dolewamy osłodzonej cukrem wody (ok 5 łyżek na litr wody) tak, aby ok 1/6 gąsiorka pozostała wolna
przygotowujemy matkę drożdżową- niestety nie byłem przygotowany i nie miałem drożdży winiarskich (dodałem, o zgrozo, piekarniczych- pół łyżeczki świeżych), pół szklanki kompotu i trochę rozdrobnionych ugotowanych owoców + łyżeczka cukru. Drożdże dodajemy jak płyn ma mniej niż 30º C. 
jak matka drożdżowa zacznie pracować, a płyn w gąsiorku ostygnie do ok  30º C dolewamy drożdże do gąsiorka, zatykamy korkiem z rurką fermentacyjną (pamiętamy o wlaniu wody do rurki), odstawiamy w ciepłe ale zacienione miejsce i wracamy do pisania umowy, pozwu czy czego tam jeszcze.

Całość prac czyli zrobienie kompotu i wstawienie wina zajęło mi niecałą godzinę, przy czym w międzyczasie sprawdzałem co jakiś czas postępy prac u Gosi. 
Da się znaleźć czas? Da się. 
Po wszystkim zjedliśmy obiad, poszedłem z psem na spacer, poćwiczyłem i poszedłem spać obejrzawszy wcześniej serial o wrednych prawnikach.

Weekend z głowy, ale za jakieś dwa miesiące będzie pyszne, mam nadzieję, winko. Zrecenzuję jak wypiję.