wtorek, 13 listopada 2012

Jesienny kapuśniaczek

Dzisiaj wpis stricte kulinarny- trzeba czasem od alkoholu odpocząć ;-)

Jako, że jesień już pełną gębą, zbliża się zima to i w kuchni krajobraz się zmienia. Zamiast lekkich, wiosenno-letnich potraw trzeba się przerzucić na nieco cięższy kaliber dań. Poza tym, jak każde porządne misie, musimy nabrać trochę tłuszczyku  przed snem zimowym :)
Wpisując się w tendencję potraw nieco cięższych podaję przepis na kapuśniak w dawnym stylu- czyli z czasów gdy ludzie nie wiedzieli o istnieniu cholesterolu i żyło się szczęśliwiej. Przepis częściowo zapożyczony ze strony Kuronia i książki Ewy Aszkiewicz, zmodyfikowany po misiowemu:

Składniki:

- kapusta kiszona (oczywista oczywistość w tej zupie) - ok. 1 kg
- wywar z wędzonki* - ok 1,5 l
- woda - 1 l
- 2 marchewki
- 2 pietruszki
- kawałek selera
- ok 60-70 dkg żeberek
- 3 grube plastry wędzonego boczku pokrojone w kosteczkę
- 1 duża cebula pokrojona w kosteczkę
- garść suszonych grzybów
- ziele angielskie
- liść laurowy
- kminek
- jałowiec
- świeżo zmielony pieprz

dodatki:
- ugotowane osobno ziemniaki
- słonina lub smalec ze skwarkami
- opcjonalnie chleb- najlepiej żytni domowej roboty

W wywarze z wędzonki rozcieńczonym wodą gotujemy jarzyny i żeberka (pokrojone w kawałki). Po paru minutach od zagotowania dorzucamy grzyby.
Jak jarzyny będą miękkie wyjmujemy je z gotującego się wywaru- można je zużyć na sałatkę, szkoda wyrzucać.
W międzyczasie smażymy boczek. Jeśli mamy dobrą patelnię z grubym dnem to nie musimy używać dodatkowego tłuszczu- wytopi się z boczku. Po usmażeniu dorzucamy boczek do wywaru, a na pozostałym tłuszczu przesmażamy cebulę, którą również wsypujemy do zupy. Dosypujemy przyprawy - ilość wedle gustu, ale kminku raczej nie żałujmy, gdyż ułatwia trawienie.**

Kapustę siekamy, coby się łatwiej jadło i żeby nie zwisała z buzi przy jedzeniu- głupio to wygląda. Przy kapuście kilka ważnych uwag. Kapusta musi być porządnie wykiszona, obrazowo mówiąc ma wykręcać mordę. Jeżeli już przyjdzie nam do głowy odciskać nadmiar soku jak radzą niektóre przepisy, to wlewamy ów sok nie do zlewu a do garnka- kapuśniak ma być kwaśny. Poza tym sok z kiszonej kapusty to samo zdrowie. Płukanie kapusty w celu zmniejszenia poziomu kwaśności jest już barbarzyństwem w czystej,  klinicznej postaci więc zdecydowanie odradzam.

Tak więc kapustę razem z sokiem wrzucamy do garnka i gotujemy całość na wolnym ogniu aż kapucha zmięknie. Zupka gotowa.

Osobno gotujemy ziemniaki- najlepiej w mundurkach. Podajemy je obok zupy obficie polane stopioną słoninką ze skwarkami. Chleb również możemy sobie maczać w ciepłym, świeżo stopionym tłuszczyku. Niebo w gębie...

Jak by ktoś marudził, że za dużo tłuszczu czy coś to proszę pamiętać- to jest zupa jesienno-zimowa. Ma nam dać energię, żebyśmy nie marzli biegając po lesie za zwierzyną, robiąc drzewo czy stojąc na przystanku tramwajowym w drodze do pracy. Jednocześnie świetnie rozgrzewa po przemarznięciu. Ta odrobina tłuszczu nam nie zaszkodzi, a zdecydowanie poprawi smak zupy. Nie trzeba będzie używać kostek rosołowych czy innego chemicznego badziewia, więc tak czy inaczej wyjdzie nam na zdrowie. A jak ktoś się boi, że przytyje to niech się rusza więcej i nie będzie problemu :)

Zmykam jeść bo mi tu z kuchni kapuściano-wędzonkowe zapachy zalatuję i ślinka powoli na klawiaturę ścieka.




* Jak wędzimy mięso we własnym zakresie to wywar z parzenia szynki będzie idealny, jak nie to można ugotować kupioną w sklepie całą wędzoną szynkę (jest dobra na ciepło np. z gotowanym a potem prażonym grochem- to już w ogóle średniowieczne połączenie) lub surowy wędzony boczek; ważne aby wędlina była na prawdę wędzona a nie moczona w płynnym aromacie dymu wędzalniczego (tak, większość sklepowych wędlin moczy się w takim g...wnie); po ugotowaniu wywar możemy użyć do kapuśniaku lub innej, "ciężkiej" zupy- grochówki, zupy z soczewicy itp. Wywar taki nadaje zupom przyjemny i wyrazisty smak i aromat. Jednocześnie nie trzeba wtedy używać kostek rosołowych i innego paskudztwa.
** O soli specjalnie nie pisałem, bo raz że wywar z wędzonki ma już nieco soli w sobie, a dwa - kapusta też raczej słona jest. A poza tym w telewizji mówili, że sól jest niezdrowa :-P. Tak na poważnie to nasza zupka raczej się obejdzie bez dodatkowej soli. Przyprawy w stylu vegety czy innego kucharka też sobie odpuśćmy (przy innej okazji będę je jeszcze krytykował :->).

sobota, 10 listopada 2012

Jak zrobić "doskonałe" ciemne piwo a'la Misiowa Piwniczka

Jakieś 3 lata temu Misiowa Piwniczka osiągnęła doskonałość browarniczą i wyprodukowała świetne, mocne ciemne piwo, mocno chmielone, z silnym i wyczuwalnym aromatem miodu. Z różnych względów nie pamiętam niestety receptury więc postaram się przedstawić w miarę dokładnie cały cykl produkcji, nie pomijając żadnych szczegółów, gdyż każdy może się okazać istotny. Jeżeli ktoś wypróbuje i wyjdzie mu dobre piwo to zamawiam sobie buteleczkę- zobaczymy czy komuś się uda powtórzyć tamten smak.

Przechodząc do ad remu jak mawiał klasyk...

Do przygotowania doskonałego ciemnego piwa potrzebować będziemy:

- wolnego dnia, najlepiej sobota- dzień następny spisujemy na straty,
- żony, najlepiej takiej która wymyśli, że w domu trzeba coś zmajstrować- w moim przypadku Gosia wymyśliła, że przyda nam się wisząca biblioteczka,
- taty- do pomocy w montażu biblioteczki i wytwarzaniu piwa,
- drzewca i grotu do włóczni oraz trzpienia do montażu owej broni, (nie wiem na ile to istotne, ale montowałem wtedy włócznię więc może to miało jakiś wpływ na finalny efekt, tj. piwo...)
-  młotka, wiertarki i wkrętarki - niezbędne do montażu biblioteczki i broni,
- rakiji (chorwacki bimber),
- absyntu - najlepiej prawdziwy, czeski- 70%,
- wódki rozmarynowej,
- 5 litrowej beczki piwa- niezłe są niemieckie,
- ze 2 mocne piwa miodowe,
- steki wołowe i dobrą, najlepiej żeliwną patelnię,
- przepis i składniki na jasne piwo typu pils lub lager (dostępne w internecie, kiedyś też zamieszczę),
- brew-kit - czyli puszka z wszystkimi składnikami do wyrobu ok 20 l piwa (to piwo robimy przy okazji, jako że mamy czas- nie używamy tego do produkcji piwa właściwego),
- chmiel goryczkowy i aromatyczny - ok 10 razy tyle ile jest w przepisie na pils,
- ze 3 kg różnych dziwnych słodów piwnych (palony, karmelowy, barwiący, czekoladowy, monachijski- czy co tam jeszcze w piwnicy znajdziemy),
- 2 kg miodu lipowego,
- 2 kg cukru,
- śrutownik do mielenia słodu,
- garnek 20 litrowy,
- fermentory i reszta piwowarskiego sprzętu- opis innym razem.


Zgromadziwszy wszystko co potrzebne przystępujemy do pracy.
Aby robota szła dobrze zaczynamy od degustacji rakiji, wódki rozmarynowej i absyntu (ten ostatni oczywiście przepuszczamy przez ażurową łyżeczkę z cukrem, który następnie podpalamy żeby się stopił do kieliszka, na koniec przelewamy łyżeczkę niewielką ilością wody). Po degustacji przystępujemy do montażu biblioteczki. Jako, że praca przy tym zajmie nam co najmniej 3-4 godziny to w międzyczasie raczymy się piwem miodowym a jak się skończy to tym beczkowym. Musimy wszak pamiętać o naszym głównym celu, tj. o warzeniu piwa. A nic tak o tym nie przypomina jak picie piwa właśnie. Po drodze montujemy grot do włóczni i powoli przygotowujemy surowce do warzenia piwa z brew-kita- podgrzewamy wodę itd.
Po zamontowaniu biblioteczki powinniśmy już dojść do etapu chłodzenia naszego piwa z brew kita i w tym momencie możemy przystąpić do clue programu czyli wyrobu piwa ciemnego. Zanim to nastąpi warto pokrzepić się krwistymi stekami wołowymi smażonymi na żeliwnej patelni i oczywiście jednym (czy dwoma) kufelkami piwa. Po wchłonięciu takiej ilości wspomagaczy powoli wchodzimy na wyższy poziom piwowarstwa a w naszych umysłach zalęga się plan stworzenia piwa doskonałego. Myśl ta przerywana jest jedynie, dość częstymi już, wizytami w ustronnym miejscu gdyż jak wiadomo piwo przyspiesza pracę nerek...
Wracając do tematu.
Pracę nad piwem rozpoczynamy od ześrutowania słodu w specjalnie do tego przeznaczonym śrutowniku (podobne to do ręcznego młynku do mięsa, tyle że większe i dużo droższe). Jak już ześrutowaliśmy podaną w przepisie ilość słodu to zaczyna nam coś nie pasować- przecież tego słodu wcale nie jest tak dużo jak myśleliśmy. Rodzi się pytanie czy nie wyjdzie nam z tego jakaś lura... Przy kolejnym kufelku piwa stwierdzamy, że autor przepisu (jak i zapewne wszyscy piwowarzy robiący jasne piwo w domu) mylił się i podał nam za małą ilość surowca. Nasze piwo to ma być porządne piwo, a nie jakiś sikacz! Udajemy się zatem do piwnicy w poszukiwaniu słodu, który można by jeszcze ześrutować.
Przeszukując piwnicę można natrafić na butelki domowego piwa z poprzednich warek (czyli z poprzednich warzeń). Warto oczywiście skosztować te wyroby aby nabierać inspiracji do aktualnych działań. Znajdujemy kilka słodów, jednak prawie wszystkie są ciemne- palony, karmelowy, barwiący, czekoladowy i jedyny jasny monachijski. Stwierdzamy więc, że równie dobrze możemy zrobić lekko ciemne piwo- a co tam. Na opakowaniach niektórych słodów (szczególnie tych mocno ciemnych) czytamy, że nie powinny one stanowić więcej jak 5% zasypu. Stwierdzamy jednak, że albo producenci się nie znają albo chcą nam przeszkodzić w stworzeniu piwa idealnego. Ignorujemy zatem wszelkie zalecenia producentów i śrutujemy wszystko jak leci. Razem wychodzi nam tych słodów ponad 20 % zasypu. Po tym zabiegu stwierdzamy, że mamy już wystarczającą ilość słodu do warzenia. W tym samym czasie kończymy robić piwo z brew-kita i zwalniamy sobie duży garnek.
Po wsypaniu słodu do garnka okazuje się, że słodu jest tak dużo, że w garnku nie zmieści się zbyt dużo wody. Może się nam pojawić myśl, iż być może ciut przegięliśmy z ilością. Myśl taką winniśmy odrzucić jako nieracjonalną- po prostu nasze piwo będzie bardziej treściwe. Po za tym tworzymy tu arcydzieło i nie przejmujemy się takimi drobnostkami. Tak więc dolewamy do słodu wodę o temperaturze ok 35 stopni i rozpoczynamy proces zacierania. W skrócie polega on na podgrzewaniu brzeczki piwnej i utrzymywaniu odpowiednich zakresów temperatur przez odpowiednią ilość czasu. Proces ten jest dość długi (co najmniej dwie godziny) a najbardziej emocjonującymi momentami są te gdzie zmieniamy temperaturę- czyli generalnie jest dość nudno. W międzyczasie możemy więc dla rozrywki np. napić się piwa. Jednocześnie w kuchni robi się na prawdę gorąco gdyż od paru godzin ciągle coś się gotuje. Nie można też za bardzo otworzyć okien, gdyż to może wpłynąć na temperaturę zacieru. Aby nam nie było zbyt gorąco możemy się schłodzić piwem.
Po skończeniu zacierania przystępujemy do filtracji brzeczki- tego fragmentu produkcji z niezrozumiałych względów nie zapamiętałem zbyt dobrze. Zmęczony już pewnie byłem ;)
Po filtracji dodajemy do powstałego płynu odpowiednią ilość wody i rozpoczynamy gotowanie. Do gotowania należy dodać chmiel. Dochodzimy przy tym do wniosku, że 20 g czy 20 dkg to zapewne jedno i to samo więc wsypujemy 20 dkg chmielu- czyli 10 razy tyle co w przepisie. A co tam, na bogato będzie. Tworząc ideał nie zwracamy uwagi na konwenanse i zasady. Ignorujemy więc konsekwentnie zarówno przepis jak i wszystkie racjonalne pomysły jakie przychodzą nam do głowy. Trzeba działać a nie myśleć...
Podczas gotowania brzeczki możemy się lekko zaniepokoić kolorem piwa, które zamiast słomkowej czy bursztynowej przybrało barwę  niemal czarną. Stwierdzamy jednak, że nie ma się czym przejmować i może podczas fermentacji się rozjaśni. Również konsystencja piwa jest podejrzana- pomimo filtracji płyn jest dosyć gęsty. Oczywiście przekonani o swoim geniuszu piwowarskim nie łączymy tego faktu ze zbyt dużą ilością słodu.
Na zakończenie tego etapu produkcji chłodzimy płyn do temperatury pokojowej, przelewamy do butli lub fermentora, dodajemy uprzednio przygotowaną matkę drożdżową i możemy spokojnie wypić piwko. Należy się nam po ciężkiej całodziennej pracy. Czujemy przy tym, że dokonaliśmy czegoś na prawdę wielkiego. Bałaganu w kuchni nie zauważamy, to rzecz zbyt przyziemna w tym momencie.
Prosimy żonę o odwiezienie taty do domu, a sami staramy się trafić bezpiecznie do łóżka- wskazane jest uprzednie wypicie dużej ilości niealkoholowego płynu i łyknięcie czegoś w stylu 2 kc ;)

Dzień następny, jako nie mający wpływu na proces produkcji pominę milczeniem.

Po kilku dniach (czyli dosyć późno) w piwie pojawia się fermentacja burzliwa. To znak, że dobraliśmy na prawdę twarde drożdże, które poradziły sobie ze zbyt dużą ilością słodu. Fermentacja ta trwa, o dziwo, ze 2 tygodnie (strasznie długo jak na piwo). Zgodnie z przewidywaniami płyn nieco zmienił kolor- wygląda teraz jak ludwik (płyn do mycia naczyń) zmieszany z atramentem. Na wierzchu unosi się kożuszek chmielowego suszu. Po zerknięciu do przepisu ze zgrozą stwierdzamy, że ostro przegięliśmy z chmieleniem. Nie zrażając się tym i ignorując wszelkie obawy czekamy na efekty. Efekty są takie, że z uwagi na olbrzymią ilość słodu użytego do warzenia piwo fermentuje jak głupie...
Pół roku później (czas w jakim z reguły kończy się fermentacja miodu czy wina) zauważamy wreszcie, że piwo przestało pracować (tamto z brew-kita jest już dawno wypite). Następuje moment pierwszej degustacji i zlania piwa. Po pierwszym łyku musimy od razu wypić dużo cukru z wodą albo cukru z herbatą (celowo nie piszę o wodzie/herbacie z cukrem tylko odwrotnie). Napój jest tak gorzki, że nie idzie go przełknąć. Po chwilowej panice uspokajamy się i udajemy, że tak właśnie ma być, panujemy nad całym procesem, to było zaplanowane i w ogóle wszystko ogarniamy - to po prostu mocniej wyczuwalna goryczka i głęboki aromat dobrego chmielu.
W celu ratowania... tfu - dopracowania warki przygotowujemy syrop z 2 kg miodu i 2 kg cukru (miód sycimy, czyli gotujemy zbierając tworzącą się szumowinę). Piwo poddajemy filtracji i wyrzucamy tą olbrzymią ilość pływającego w nim chmielu. Dodajemy syrop do nastawu, zamykamy rurką fermentacyjną i czekamy kolejne pół roku aż przestanie to coś fermentować.

Po tym czasie możemy zdegustować ów osobliwie wyglądający płyn (nadal jak ludwik, może ciut jaśniejszy). Goryczka nadal jest, ale miód i cukier pozwalają to już wypić. Dodajemy więc cukier do butelek, butelkujemy i kapslujemy. Po paru tygodniach leżakowania i wtórnej fermentacji możemy wreszcie na prawdę spróbować co też nam wyszło. Kosztujemy oczywiście z tatą gdyż razem robiliśmy. Żona odmawia degustacji, twierdząc że zapach jest zbyt intensywny- fakt jest mocny.
Gotowy wyrób jest mocno goryczkowy, jednocześnie gorycz jest przełamywana przez słodycz i aromat miodu. Piwo jest na prawdę treściwe i jakby gęstsze niż normalnie. Smak jest na prawdę zniewalający i niepowtarzalny. Kończąc kufelek żałujemy tylko, że nie butelkowaliśmy tego piwa do małych butelek. Wypicie dużej jest problemem, gdyż pod koniec człowiek czuje się mocno... najedzony (sic!).
Druga sprawa to ilość cukru (zarówno ze słodu jak i z późniejszego syropu) która przefermentowała... Po dużym kuflu możemy mieć problem z trafieniem z kuchni do pokoju. Szczególną uwagę należy zachowywać na zakrętach.

Jak dotąd nie udało mi się powtórzyć tego piwowarskiego wyczynu i wątpię czy kiedykolwiek się uda. Choć ostatnio Gosia coś przebąkuje o rozbudowie biblioteczki, więc szansa jest...

czwartek, 1 listopada 2012

O orgazmie słów kilka...

... kulinarnym oczywiście, bo taki jest temat bloga :-P

A więc jak już kiedyś wspominałem wybraliśmy się z Gosią we wrześniu na Węgry celem odpoczynku, naładowania akumulatorków i oczywiście wypróbowania tamtejszej kuchni i słynnych węgrzynów.

Pierwszym przystankiem na naszej drodze był Eger. Miasto słynne z wina, zabytków i słynnego oblężenia z 1552 r. (garstka bohaterskich Węgrów przez 40 dni opierała się 80 tysiącom Turków; wszyscy Węgrzy byli przy tym ostro zalani- czytaj pokrzepiali się zgromadzonymi zapasami wina). Eger, a przede wszystkim jego okolice są bardzo malownicze i na prawdę można tam odpocząć. Tonące we mgłach Góry Bukowe, olbrzymie winnice wokół miasta i gorące źródła tworzą na prawdę cudny klimat.

Po przyjeździe na miejsce i znalezieniu noclegu (we Wrześniu to na prawdę łatwe) udaliśmy się na pierwszą na Węgrzech wyżerkę. Za radą zakupionego w Polsce przewodnika skierowaliśmy się wprost do najlepszej w Egerze restauracji myśliwskiej- Feherszarvas Vadasztanya (pojęcia nie mam jak to wymówić) przy ul. Klapka Gyorgy. Jak najlepsza to pewnie i nie najtańsza, ale raz na jakiś czas trzeba poszaleć.

Wystrój lokalu typowo myśliwski: akcesoria myśliwskie, jelenie poroża, wypchana padlina (dziki, jelenie, zające) no i wszystko w drewnie. Muzyka na początku z radia, ale jak się trochę klientów zeszło to na żywo zaczęli na pianinie grać- fajny klimat.

Menu w języku polskim więc nie trzeba wybierać potraw na chybił trafił. Gosia wzięła comber jeleni w boczku z gęsią wątróbką oraz krokietami ziemniaczanymi z konfiturą cebulową (tak, jest coś takiego) i sosem borowikowym. Ja zamówiłem "przysmak myśliwego". Do tego degustacja 6 win Egerskich i kieliszek Egri Bikaver do samego obiadu.

Na przystawkę dostaliśmy gorące bułeczki z jakąś paprykowo-pomidorową pastą - całkiem sympatyczne.

A jak przyszedł obiad to się zaczęła poezja smaku i zapachu...

Potrawa Gosi:

wątróbka na prawdę przepyszna (mimo, że oboje wątróbki nie cierpimy), aromatyczna, delikatna- wręcz rozpływająca się w ustach, lekko krwista w środku;
comber jeleni- dobrze zamarynowane, kruche i delikatne mięso z wyczuwalnym aromatem ziół, z zewnątrz ładnie przypieczony, w środku krwisty;
krokiety- chrupiąca skórka, miękki- rozpływający się w ustach środek i cudny aromat cebulowej konfitury, świetnie komponowały się z sosem, może ciut za słone jak na nasz gust, ale Węgrzy soli generalnie nie żałują;
sos borowikowy ze śmietaną i rozmarynem- coś cudownego- jedyne czego można się przyczepić, to że gałązki rozmarynu nie dało się zjeść.

Przysmak myśliwego:

grillowane medaliony ziemniaczane- chrupkie z zewnątrz, mięciutkie w środku - świetnie komponowały się z sosami;
pieczony filet z jelenia- miękki, pachnący wilgotnym, jesiennym lasem, kruchy i cudowny,
szynka z dzika- dzik jak to dzik- porządne, treściwe i aromatyczne mięsiwo - jednocześnie bardzo dobrze zamarynowany, dzięki czemu kruchutki;
schab wieprzowy smażony saute- no dobra, do tego bym się przyczepił bo co robi świnia w przysmaku myśliwego? ale się nie przyczepię bo tak genialnie doprawiony, że nie ma co się czepiać;
gęsia wątróbka równie pyszna co ta u Gosi

generalnie wszystkie mięsa były raczej krwiste w środku, dzięki czemu zachowywały soczystość; jednocześnie nie były gumowate jak często u nas "steki wołowe", a rozpływały się w ustach.
do mojego dania podane były 4 sosy: musztardowy (niezły), paprykowy z dodatkiem kiszonych ogórków (na prawdę ciekawy), myśliwski (czuć, ze robiony na dziczyźnie a nie na jakiejś kostce) i jeżynowy - to po prostu poezja- słodka jeżyna w sosie pieczeniowym idealna do mięs.

Winko do obiadu (Egri Bikaver z winnicy Gal Tibor)- ewidentnie nie jest to to samo co Bikaver z naszej Biedronki czy innego Lidla- jest wyrazisty, ma głęboki smak i przyjemnie wyczuwalne taniny; świetnie komponuje się z mięsnym obiadem

Wina z degustacji (kelner co jakiś czas podchodził z kolejnymi gatunkami wina objaśniając przy tym skąd są i opisując je):

Bolyki Janos- 2011 r., 12% alk., szczep sauvignon blanc, półwytrawne: w zapachu i smaku kwiatowo-owocowe, orzeźwiające; w pierwszym momencie przypomina w smaku młode wino, ale po chwili ujawnia się cudny bukiet dojrzałego wina

Dula Bence- 2003 r., 13% alk., szczep Leanyka, niby półwytrawne, ale w smaku słodkawe, lekko owocowe i delikatne, bardzo przyjemne w smaku- coś jak soczek :)

Bociky Janos, (rocznika nie doczytałem bo się skupiłem na szynce z dzika z sosem jeżynowym), 12% alk., szczep kekfrancos rose- ostry zapach imbiru, w pierwszej chwili smak lekki, owocowy, potem ostry, pozostawiający posmak pieprzu i świeżego imbiru; dobre do mięsiw

do win czerwonych podano osobny kieliszek

Szarvasvadasz - (wino dostępne tylko w tej restauracji), 2007 r., 13% alk., mieszanka szczepów cabernet, merlot, sauvignon i jakiegoś jeszcze o nazwie brzmiącej jak "eszwszszczrsszwshsz" czy jakoś tak, wytrawne-
w zapachu lekko pleśniowy, jak sfermentowane i lekko nadpsute owoce - czuć wręcz "zaduch" w kieliszku ale jednocześnie całkiem przyjemny
bardzo przyjemny i bogaty a jednocześnie specyficzny bukiet smakowy, mocno wyczuwalne taniny i uczucie "ściągania" w ustach na końcu
dla Gosi z kolei smakowało wodniście, dopiero po chwili delikatny smak nad którym przeważały taniny

C.S. Dula- wino noszące nazwę swojego wytwórcy- podobno jakiś wielki znawca win, wykładający enologię w stanach, zdobywający kupę nagród itd.
rocznik 2006, 13,5 % alk., wytrawne, zapach mocno dojrzałej, lekko nadpsutej śliwki, jak to określiła Gosia- na początku nie da się określić a po chwili przychodzi "ściana smaku"; jak dla mnie strasznie trudne do opisania, tak trudne, że aż zajebiste; taniny i specyficzny posmak długo dają o sobie znać;

Fori Leanyka 2011 r. 13%, białe, słodkie- zapach muscatu, tokaju, świeżych winogron- w smaku również wyczuwalne winogrona + lekkie mrowienie/ bąbelki, jakby jeszcze fermentowało, smak słodyczy i słońca- idealne zakończenie.

całość posiłku składała się na jeden wielki KULINARNY ORGAZM i inaczej się tego określić nie da
deseru już nie wcisnęliśmy bo nie było gdzie.

Co do dziczyzny to oprócz niewątpliwych właściwości zdrowotnych i smakowych ma ona jeszcze jedną ważną zaletę. Mianowicie po zjedzeniu podobnej ilości pizzy, makaronu czy nawet wieprzowiny człowiek robi się ociężały, ospały i najchętniej udaje się do łóżka celem zaśnięcia. Dziczyzna natomiast, jakkolwiek sycąca, nie obciąża jednak naszego układu trawiennego- wręcz przeciwnie daje od razu olbrzymi zastrzyk energii. Człowiek czuje się lekki, pobudzony i w ogóle jakoś tak przyjemnie jest.
Tak więc, jeżeli wieczór nie ma się skończyć na li tylko kulinarnym orgazmie to dziczyzna jest wyborem idealnym ;-) Do tego jeszcze nieco wina i wieczór zapowiada się idealnie. (Z winem tylko nie przesadzamy, gdyż jak pisał Szekspir w Makbecie: "pobudza żądzę, a wstrzymuje wykonanie" ;-))

Jednym słowem, jak kiedyś będziecie w Egerze to uderzajcie od razu do wskazanej restauracji nie bacząc na koszty- na prawdę warto.

Reszta relacji z Węgier w kolejnym wpisie. Póki co zgłodniałem od pisania o tych smakołykach więc idę na rosół z kaczki i wołowiny i domowej roboty piwo (nota bene- ponad 2 lata leżakowane w piwnicy i jeszcze żyje :))