środa, 5 grudnia 2012

Próba wypatroszenia Misia...

... czyli jak dojść do siebie po operacji.

2 tygodnie temu dopadło mnie zatrucie. Tzn. myślałem, że to zatrucie po tym jak się skusiłem na napoleonkę. Jak na zatrucie objawy dość dziwne- ot lekkie pobolewanie całego brzucha. Leczenie podjąłem standardowe jak na mnie tzn. ciężkostrawna dieta (smażona kiełbasa z cebulką i czosnkiem, marynowane grzybki), dużo pikantnych przypraw (wskazane chilli lub inna ostra papryka) do tego kieliszek czegoś mocniejszego. Śledzi akurat nie miałem więc nie jadłem (a też dobrze na zatrucie robią). Generalnie trzymam się zasady, że jak coś w kiszkach nie gra to trzeba im dać dużo roboty- zajmą się trawieniem to nie będą o zatruciu myślały.

Dnia następnego, gdy okazało się że dieta lecznicza nie pomogła sięgnąłem po ostrzejszy kaliber- coca-cola. Również niezawodne remedium na sprawy żołądkowe- skoro można tym odrdzewiać śruby tudzież czyścić mosiądz (sprawdzone) to żadna cholera w żołądku nie przeżyje półlitrowej dawki tegoż specyfiku. Nie zadziałało.

Nie poskutkowała też orzechówka będąca wszak idealnym lekiem na niestrawność.

W dniu trzecim zamiast być lepiej to było gorzej. Tyle, że ból zogniskował się w jednym miejscu. Po samobadaniu nawet odkryłem w tymże miejscu jakieś stwardnienie bolące pod naciskiem. Pierwsza myśl- wyrostek. Jednak po konsultacji z dr Google, wobec braku innych objawów wyrostek został wykluczony. Po tym Gosia stwierdziła jednak, że dobrze by było się skonsultować z bardziej analogowym lekarzem.

Chcąc nie chcąc dnia czwartego udałem się do lekarza. Po badaniu Pani doktor stwierdziła, że jednak najbardziej prawdopodobny jest wyrostek i wysłała mnie na USG. Tam od razu zdiagnozowali ostre zapalenie wyrostka i wysłali mnie do szpitala. Dr Google się nie sprawdził...

Na izbie przyjęć doszedłem do wniosku, że lekarze są trochę jak sadystyczne dzieci- każdy musi dotknąć i zobaczyć czy boli. Podchodzi taki naciska i pyta czy boli. Mówię, że tak. Potem naciska i szybko puszcza -mówię, że boli jeszcze bardziej. Jak podchodził do mnie czwarty z kolei, to mu tłumaczę- jak tu Pan naciśnie w tym miejscu to będzie bolało, jak Pan potem szybko puści nacisk, to będzie bolało jak cholera. Nic nie dało, sam se musiał ponaciskać i zapytać czy boli... I gadaj tu z takim.

Nie minęło dwie godziny a już mnie na salę zawieźli, przywiązali ręce do stołu (się czułem jak Wallece w Bravehearcie) dali coś do wdychania, coś wstrzyknęli i... się obudziłem dwie godziny później czyli koło 22.
Sala pooperacyjna to nic przyjemnego- nie polecam. Zimno, chce się spać, rzygać, pić, boli tam gdzie cięli i w ogóle do d...y jest. Nawet piwa mi dać nie chcieli choć wyraźnie tłumaczyłem, że mam ochotę i nic mi po nim nie będzie. Zero zrozumienia dla człowieka...

Następne dwa dni nie były fajne. Co prawda wstałem dziarsko już o 6 rano po operacji  z przeświadczeniem, że mała dziurka w brzuchu to nic takiego i mogę sobie bezkarnie śmigać po korytarzu, że przecież średniowieczni rycerze (a takowego odtwarzam w wolnych chwilach) nie takie rany przeżywali i w ogóle twardym trza być nie miętkim, ale 20 centymetrowy dren w brzuchu i parcie na womit wyprowadziło mnie z błędu. Trzeba było do łóżka wrócić i pozdychać trochę.
Miałem przy tym trochę czasu na przemyślenie kwestii ran odnoszonych w średniowiecznej walce. Rana w brzuch to masakra jakaś była. Kolejne przemyślenie- muszę uważać na treningach walki mieczem- nie chcę powtórki.
Szpitalnej diety kroplówkowej nie polecam. Zero przyjemności z jedzenia.
Drugiego dnia po zabiegu podjąłem usilne próby wydostania się ze szpitala- w tym udawałem, że nie mam gorączki i w ogóle czuję się świetnie. Podziałało i lekarz puścił mnie do domu. Przy tym oczywiście zalecenia: leżenie, brak wysiłku, lekkostrawna dieta, ble ble ble... Grunt, że puścił i do domu można było wrócić.

W procesie zdrowienia niezmiernie pomaga posiadanie żony i zdroworozsądkowe podejście do rad dawanych przez lekarzy. Żona jest szczególnie potrzebna w pierwszych dniach, gdy nie bardzo jesteśmy w stanie wstać i zrobić sobie coś lekkostrawnego do jedzenia, podać antybiotyk itd. Później można ją wykorzystać np. do upieczenia pysznych pszennych bułeczek. Zresztą w ogóle obecność drugiej osoby (i różne aspekty z tym związane...) przyspiesza zdrowienie.
Co do rad lekarzy to należy podchodzić do nich dość krytycznie. Otóż 5 dnia po zabiegu naszła mnie przemożna ochota na smażony boczek. Gdybym się słuchał lekarzy to bym pewnie pozostał przy marzeniach i zjadł kisiel. Zgodnie jednak z misiową filozofią posłuchałem swojego organizmu i na śniadanko wyprosiłem u Gosi rzeczony boczek oraz szyneczkę.

Idealny do takiej lekkostrawnej diety misiowej będzie boczek z własnej wędzarni, mocno paprykowany przed wędzeniem. Kroimy go cieniutko i wrzucamy na mocno rozgrzaną patelnię (najlepiej żeliwną, albo inną z grubym dnem). Żadnego tłuszczu nie potrzeba przy tym- wytopi się z boczku. Po paru minutach dorzucamy równie cienko pokrojoną szynkę- również własnej roboty. Jak już boczek się mocno zrumieni i będzie chrupiący, a szyneczka lekko zrumieniona ściągamy z patelni, dodajemy keczup i podajemy z chlebem grubo posmarowanym masłem. Do tego jakieś marynowane grzybki, papryka pepperoni itd.... Tłuste, niezdrowe, przepyszne. Próbowałem do tego jakieś piwo wyprosić, ale Gosia stwierdziła, że z antybiotykiem to nie można łączyć itd. Musiała starczyć herbatka.

Kuracja powyższa zadziałała idealnie. Rana pooperacyjna przestała boleć (serio!) i jakoś tak od razu lepiej się poczułem. Kolejny powód aby nie wierzyć lekarzom.

Na dziś to tyle. W następnym poście przepis na misiowy rosół idealny na rekonwalescencję.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz