poniedziałek, 10 grudnia 2012

Rosół po misiowemu

Zgodnie z zapowiedzią dziś przepis na misiowy rosół. Żeby nie było, że w ramach diety lekkostrawnej jadałem tylko smażony boczek i marynowane grzybki. Rosół taki idealnie się sprawdza gdy dopadnie nas grypa, przeziębienie czy wyrostek. I chyba jest lekkostrawny.

Czego będziemy potrzebować:
- 0,5 kg wołowiny z kością
- ćwiartka kury- najlepiej wiejskiej, tak żeby smakowała jak kura a nie "cholera wie co" (bo większość tych szprycowanych hormonami i antybiotykami ptaków nie ma w ogóle smaku kury)
- ćwiartka kaczki - też najlepiej z normalnej hodowli

Generalnie drób żeby był dobry to ma biegać po gnoju a nie po kafelkach i wpierdzielać to co rośnie względnie pełza po podwórku. I rosnąć ma 2 miesiące a nie 2 tygodnie. Koniec dygresji.

Proporcje mięsa możemy dowolnie modyfikować i tym samym zmieniać smak rosołu. Grunt to wrzucić zawsze kilka rodzajów- wtedy osiągniemy pełniejszy smak.

Wracając do wyliczanki:
- kilka marchewek
- kilka pietruszek
- seler
- ćwiartka białej kapusty
- duża cebula
- kilka ząbków czosnku
- garść suszonych grzybków
- świeży lubczyk
- natka pietruszki
- liść laurowy
- ziele angielskie
- pieprz
- sól
- 1 goździk

Nie podaję dokładnych ilości. Każdy będzie wiedział ile czego lubi i najlepiej to robić właśnie na oko. Z marchewką tylko trzeba uważać. Kiedyś przez zbyt dużą jej ilość wyszedł mi słodki rosół. Nie było to porywające danie.

Rosół zaczynamy gotować od włożenia umytego mięsa do zimnej wody. Całość bardzo powoli podgrzewamy. Jak już woda się zagrzeje a białko w mięsie lekko się zetnie z zewnątrz dorzucamy warzywa i grzybki. Cebulę po obraniu opiekamy nad zapalonym gazem (aż się lekko przypali skórka). Jeżeli nie mamy gazu (tylko płytę elektryczną) to możemy na metalowej patelni lekko przypalić skórkę na całej cebuli. Nadaje genialny aromat. Po tym zabiegu wbijamy cebuli w d... goździk i dorzucamy do rosołu. Goździk nadaje ciemniejsze zabarwienie. Czosnek siekamy i też wrzucamy do środka. Całość bardzo powoli podgrzewamy. Rosół nie może się mocno gotować. Ma tylko lekko "pyrczeć", czyli malutkie bąbelki puszczać. I co bardzo ważne, nie przykrywamy garnka. Dzięki temu mięso i warzywa oddadzą cały aromat do wywaru (jeżeli potrzebujemy ugotować mięso w celu podania go np. z sosem chrzanowym i chcemy zachować jego smak to postępujemy odwrotnie- przykrywamy i mocno grzejemy). Rosół gotować się będzie co najmniej 1,5-2 h zanim wszystko zmięknie. Pod koniec gotowania dodajemy przyprawy. 

Zaznaczam od razu, że nie dodajemy żadnych kostek rosołowych, vegety, ziarenek smaku czy innego paskudztwa. Sama chemia. Nie rozumiem zresztą jak można jeść coś czego głównym składnikiem jest glutaminian sodu. Już sama nazwa obrzydliwie się kojarzy. Z jakimś glutem czy innym smarkiem... Ble.

Rosół ugotowany powyższym sposobem winien być esencjonalny, ciemno zabarwiony i aromatyczny. Podajemy z makaronem (tu obowiązkowo chusteczka do wycierania brody) lub jeszcze lepiej z gotowanymi w mundurkach ziemniakami- coś przepysznego (oczywiście obieramy ziemniaki po ugotowaniu).

Rosół na prawdę stawia na nogi i jeżeli akurat dopadnie nas jakaś choroba to sprawdza się idealnie.

Jeszcze krótko o tym co zrobić z tymi wszystkimi cząstkami stałymi, które w rosole pływają. Pomysłów jest wiele: krokiety, sałatka warzywna, gotowane mięso z musztardą lub sosem chrzanowym itp. Ja tym razem zrobiłem pasztet (bo nic innego nie chciało mi się robić).
Przepis banalny:

Gotujemy jeszcze kilka grzybków (wodę z gotowania możemy dodać do rosołu). Na klarowanym maśle dusimy cebulę i czosnek. Wszystkie składniki (mięso i warzywa z rosołu) mielimy w maszynce do mięsa. Dodajemy kilka jajek, bułkę tartą, pieprz, sól, majeranek, paprykę chilli świeżą, paprykę słodką sproszkowaną, cząber i lubczyk. Całość wyrabiamy na gładką masę i przekładamy do keksówki posmarowanej tłuszczem i posypanej bułką tartą. Pieczemy w 180 stopniach aż się mocno zarumieni.
Idealnie się komponuje z pastą chilli lub ćwikłą z chrzanem.

Nie wiem czy to lekkostrawne było ale już tydzień po operacji jadłem i żyję. Więc polecam :)

środa, 5 grudnia 2012

Próba wypatroszenia Misia...

... czyli jak dojść do siebie po operacji.

2 tygodnie temu dopadło mnie zatrucie. Tzn. myślałem, że to zatrucie po tym jak się skusiłem na napoleonkę. Jak na zatrucie objawy dość dziwne- ot lekkie pobolewanie całego brzucha. Leczenie podjąłem standardowe jak na mnie tzn. ciężkostrawna dieta (smażona kiełbasa z cebulką i czosnkiem, marynowane grzybki), dużo pikantnych przypraw (wskazane chilli lub inna ostra papryka) do tego kieliszek czegoś mocniejszego. Śledzi akurat nie miałem więc nie jadłem (a też dobrze na zatrucie robią). Generalnie trzymam się zasady, że jak coś w kiszkach nie gra to trzeba im dać dużo roboty- zajmą się trawieniem to nie będą o zatruciu myślały.

Dnia następnego, gdy okazało się że dieta lecznicza nie pomogła sięgnąłem po ostrzejszy kaliber- coca-cola. Również niezawodne remedium na sprawy żołądkowe- skoro można tym odrdzewiać śruby tudzież czyścić mosiądz (sprawdzone) to żadna cholera w żołądku nie przeżyje półlitrowej dawki tegoż specyfiku. Nie zadziałało.

Nie poskutkowała też orzechówka będąca wszak idealnym lekiem na niestrawność.

W dniu trzecim zamiast być lepiej to było gorzej. Tyle, że ból zogniskował się w jednym miejscu. Po samobadaniu nawet odkryłem w tymże miejscu jakieś stwardnienie bolące pod naciskiem. Pierwsza myśl- wyrostek. Jednak po konsultacji z dr Google, wobec braku innych objawów wyrostek został wykluczony. Po tym Gosia stwierdziła jednak, że dobrze by było się skonsultować z bardziej analogowym lekarzem.

Chcąc nie chcąc dnia czwartego udałem się do lekarza. Po badaniu Pani doktor stwierdziła, że jednak najbardziej prawdopodobny jest wyrostek i wysłała mnie na USG. Tam od razu zdiagnozowali ostre zapalenie wyrostka i wysłali mnie do szpitala. Dr Google się nie sprawdził...

Na izbie przyjęć doszedłem do wniosku, że lekarze są trochę jak sadystyczne dzieci- każdy musi dotknąć i zobaczyć czy boli. Podchodzi taki naciska i pyta czy boli. Mówię, że tak. Potem naciska i szybko puszcza -mówię, że boli jeszcze bardziej. Jak podchodził do mnie czwarty z kolei, to mu tłumaczę- jak tu Pan naciśnie w tym miejscu to będzie bolało, jak Pan potem szybko puści nacisk, to będzie bolało jak cholera. Nic nie dało, sam se musiał ponaciskać i zapytać czy boli... I gadaj tu z takim.

Nie minęło dwie godziny a już mnie na salę zawieźli, przywiązali ręce do stołu (się czułem jak Wallece w Bravehearcie) dali coś do wdychania, coś wstrzyknęli i... się obudziłem dwie godziny później czyli koło 22.
Sala pooperacyjna to nic przyjemnego- nie polecam. Zimno, chce się spać, rzygać, pić, boli tam gdzie cięli i w ogóle do d...y jest. Nawet piwa mi dać nie chcieli choć wyraźnie tłumaczyłem, że mam ochotę i nic mi po nim nie będzie. Zero zrozumienia dla człowieka...

Następne dwa dni nie były fajne. Co prawda wstałem dziarsko już o 6 rano po operacji  z przeświadczeniem, że mała dziurka w brzuchu to nic takiego i mogę sobie bezkarnie śmigać po korytarzu, że przecież średniowieczni rycerze (a takowego odtwarzam w wolnych chwilach) nie takie rany przeżywali i w ogóle twardym trza być nie miętkim, ale 20 centymetrowy dren w brzuchu i parcie na womit wyprowadziło mnie z błędu. Trzeba było do łóżka wrócić i pozdychać trochę.
Miałem przy tym trochę czasu na przemyślenie kwestii ran odnoszonych w średniowiecznej walce. Rana w brzuch to masakra jakaś była. Kolejne przemyślenie- muszę uważać na treningach walki mieczem- nie chcę powtórki.
Szpitalnej diety kroplówkowej nie polecam. Zero przyjemności z jedzenia.
Drugiego dnia po zabiegu podjąłem usilne próby wydostania się ze szpitala- w tym udawałem, że nie mam gorączki i w ogóle czuję się świetnie. Podziałało i lekarz puścił mnie do domu. Przy tym oczywiście zalecenia: leżenie, brak wysiłku, lekkostrawna dieta, ble ble ble... Grunt, że puścił i do domu można było wrócić.

W procesie zdrowienia niezmiernie pomaga posiadanie żony i zdroworozsądkowe podejście do rad dawanych przez lekarzy. Żona jest szczególnie potrzebna w pierwszych dniach, gdy nie bardzo jesteśmy w stanie wstać i zrobić sobie coś lekkostrawnego do jedzenia, podać antybiotyk itd. Później można ją wykorzystać np. do upieczenia pysznych pszennych bułeczek. Zresztą w ogóle obecność drugiej osoby (i różne aspekty z tym związane...) przyspiesza zdrowienie.
Co do rad lekarzy to należy podchodzić do nich dość krytycznie. Otóż 5 dnia po zabiegu naszła mnie przemożna ochota na smażony boczek. Gdybym się słuchał lekarzy to bym pewnie pozostał przy marzeniach i zjadł kisiel. Zgodnie jednak z misiową filozofią posłuchałem swojego organizmu i na śniadanko wyprosiłem u Gosi rzeczony boczek oraz szyneczkę.

Idealny do takiej lekkostrawnej diety misiowej będzie boczek z własnej wędzarni, mocno paprykowany przed wędzeniem. Kroimy go cieniutko i wrzucamy na mocno rozgrzaną patelnię (najlepiej żeliwną, albo inną z grubym dnem). Żadnego tłuszczu nie potrzeba przy tym- wytopi się z boczku. Po paru minutach dorzucamy równie cienko pokrojoną szynkę- również własnej roboty. Jak już boczek się mocno zrumieni i będzie chrupiący, a szyneczka lekko zrumieniona ściągamy z patelni, dodajemy keczup i podajemy z chlebem grubo posmarowanym masłem. Do tego jakieś marynowane grzybki, papryka pepperoni itd.... Tłuste, niezdrowe, przepyszne. Próbowałem do tego jakieś piwo wyprosić, ale Gosia stwierdziła, że z antybiotykiem to nie można łączyć itd. Musiała starczyć herbatka.

Kuracja powyższa zadziałała idealnie. Rana pooperacyjna przestała boleć (serio!) i jakoś tak od razu lepiej się poczułem. Kolejny powód aby nie wierzyć lekarzom.

Na dziś to tyle. W następnym poście przepis na misiowy rosół idealny na rekonwalescencję.




wtorek, 13 listopada 2012

Jesienny kapuśniaczek

Dzisiaj wpis stricte kulinarny- trzeba czasem od alkoholu odpocząć ;-)

Jako, że jesień już pełną gębą, zbliża się zima to i w kuchni krajobraz się zmienia. Zamiast lekkich, wiosenno-letnich potraw trzeba się przerzucić na nieco cięższy kaliber dań. Poza tym, jak każde porządne misie, musimy nabrać trochę tłuszczyku  przed snem zimowym :)
Wpisując się w tendencję potraw nieco cięższych podaję przepis na kapuśniak w dawnym stylu- czyli z czasów gdy ludzie nie wiedzieli o istnieniu cholesterolu i żyło się szczęśliwiej. Przepis częściowo zapożyczony ze strony Kuronia i książki Ewy Aszkiewicz, zmodyfikowany po misiowemu:

Składniki:

- kapusta kiszona (oczywista oczywistość w tej zupie) - ok. 1 kg
- wywar z wędzonki* - ok 1,5 l
- woda - 1 l
- 2 marchewki
- 2 pietruszki
- kawałek selera
- ok 60-70 dkg żeberek
- 3 grube plastry wędzonego boczku pokrojone w kosteczkę
- 1 duża cebula pokrojona w kosteczkę
- garść suszonych grzybów
- ziele angielskie
- liść laurowy
- kminek
- jałowiec
- świeżo zmielony pieprz

dodatki:
- ugotowane osobno ziemniaki
- słonina lub smalec ze skwarkami
- opcjonalnie chleb- najlepiej żytni domowej roboty

W wywarze z wędzonki rozcieńczonym wodą gotujemy jarzyny i żeberka (pokrojone w kawałki). Po paru minutach od zagotowania dorzucamy grzyby.
Jak jarzyny będą miękkie wyjmujemy je z gotującego się wywaru- można je zużyć na sałatkę, szkoda wyrzucać.
W międzyczasie smażymy boczek. Jeśli mamy dobrą patelnię z grubym dnem to nie musimy używać dodatkowego tłuszczu- wytopi się z boczku. Po usmażeniu dorzucamy boczek do wywaru, a na pozostałym tłuszczu przesmażamy cebulę, którą również wsypujemy do zupy. Dosypujemy przyprawy - ilość wedle gustu, ale kminku raczej nie żałujmy, gdyż ułatwia trawienie.**

Kapustę siekamy, coby się łatwiej jadło i żeby nie zwisała z buzi przy jedzeniu- głupio to wygląda. Przy kapuście kilka ważnych uwag. Kapusta musi być porządnie wykiszona, obrazowo mówiąc ma wykręcać mordę. Jeżeli już przyjdzie nam do głowy odciskać nadmiar soku jak radzą niektóre przepisy, to wlewamy ów sok nie do zlewu a do garnka- kapuśniak ma być kwaśny. Poza tym sok z kiszonej kapusty to samo zdrowie. Płukanie kapusty w celu zmniejszenia poziomu kwaśności jest już barbarzyństwem w czystej,  klinicznej postaci więc zdecydowanie odradzam.

Tak więc kapustę razem z sokiem wrzucamy do garnka i gotujemy całość na wolnym ogniu aż kapucha zmięknie. Zupka gotowa.

Osobno gotujemy ziemniaki- najlepiej w mundurkach. Podajemy je obok zupy obficie polane stopioną słoninką ze skwarkami. Chleb również możemy sobie maczać w ciepłym, świeżo stopionym tłuszczyku. Niebo w gębie...

Jak by ktoś marudził, że za dużo tłuszczu czy coś to proszę pamiętać- to jest zupa jesienno-zimowa. Ma nam dać energię, żebyśmy nie marzli biegając po lesie za zwierzyną, robiąc drzewo czy stojąc na przystanku tramwajowym w drodze do pracy. Jednocześnie świetnie rozgrzewa po przemarznięciu. Ta odrobina tłuszczu nam nie zaszkodzi, a zdecydowanie poprawi smak zupy. Nie trzeba będzie używać kostek rosołowych czy innego chemicznego badziewia, więc tak czy inaczej wyjdzie nam na zdrowie. A jak ktoś się boi, że przytyje to niech się rusza więcej i nie będzie problemu :)

Zmykam jeść bo mi tu z kuchni kapuściano-wędzonkowe zapachy zalatuję i ślinka powoli na klawiaturę ścieka.




* Jak wędzimy mięso we własnym zakresie to wywar z parzenia szynki będzie idealny, jak nie to można ugotować kupioną w sklepie całą wędzoną szynkę (jest dobra na ciepło np. z gotowanym a potem prażonym grochem- to już w ogóle średniowieczne połączenie) lub surowy wędzony boczek; ważne aby wędlina była na prawdę wędzona a nie moczona w płynnym aromacie dymu wędzalniczego (tak, większość sklepowych wędlin moczy się w takim g...wnie); po ugotowaniu wywar możemy użyć do kapuśniaku lub innej, "ciężkiej" zupy- grochówki, zupy z soczewicy itp. Wywar taki nadaje zupom przyjemny i wyrazisty smak i aromat. Jednocześnie nie trzeba wtedy używać kostek rosołowych i innego paskudztwa.
** O soli specjalnie nie pisałem, bo raz że wywar z wędzonki ma już nieco soli w sobie, a dwa - kapusta też raczej słona jest. A poza tym w telewizji mówili, że sól jest niezdrowa :-P. Tak na poważnie to nasza zupka raczej się obejdzie bez dodatkowej soli. Przyprawy w stylu vegety czy innego kucharka też sobie odpuśćmy (przy innej okazji będę je jeszcze krytykował :->).

sobota, 10 listopada 2012

Jak zrobić "doskonałe" ciemne piwo a'la Misiowa Piwniczka

Jakieś 3 lata temu Misiowa Piwniczka osiągnęła doskonałość browarniczą i wyprodukowała świetne, mocne ciemne piwo, mocno chmielone, z silnym i wyczuwalnym aromatem miodu. Z różnych względów nie pamiętam niestety receptury więc postaram się przedstawić w miarę dokładnie cały cykl produkcji, nie pomijając żadnych szczegółów, gdyż każdy może się okazać istotny. Jeżeli ktoś wypróbuje i wyjdzie mu dobre piwo to zamawiam sobie buteleczkę- zobaczymy czy komuś się uda powtórzyć tamten smak.

Przechodząc do ad remu jak mawiał klasyk...

Do przygotowania doskonałego ciemnego piwa potrzebować będziemy:

- wolnego dnia, najlepiej sobota- dzień następny spisujemy na straty,
- żony, najlepiej takiej która wymyśli, że w domu trzeba coś zmajstrować- w moim przypadku Gosia wymyśliła, że przyda nam się wisząca biblioteczka,
- taty- do pomocy w montażu biblioteczki i wytwarzaniu piwa,
- drzewca i grotu do włóczni oraz trzpienia do montażu owej broni, (nie wiem na ile to istotne, ale montowałem wtedy włócznię więc może to miało jakiś wpływ na finalny efekt, tj. piwo...)
-  młotka, wiertarki i wkrętarki - niezbędne do montażu biblioteczki i broni,
- rakiji (chorwacki bimber),
- absyntu - najlepiej prawdziwy, czeski- 70%,
- wódki rozmarynowej,
- 5 litrowej beczki piwa- niezłe są niemieckie,
- ze 2 mocne piwa miodowe,
- steki wołowe i dobrą, najlepiej żeliwną patelnię,
- przepis i składniki na jasne piwo typu pils lub lager (dostępne w internecie, kiedyś też zamieszczę),
- brew-kit - czyli puszka z wszystkimi składnikami do wyrobu ok 20 l piwa (to piwo robimy przy okazji, jako że mamy czas- nie używamy tego do produkcji piwa właściwego),
- chmiel goryczkowy i aromatyczny - ok 10 razy tyle ile jest w przepisie na pils,
- ze 3 kg różnych dziwnych słodów piwnych (palony, karmelowy, barwiący, czekoladowy, monachijski- czy co tam jeszcze w piwnicy znajdziemy),
- 2 kg miodu lipowego,
- 2 kg cukru,
- śrutownik do mielenia słodu,
- garnek 20 litrowy,
- fermentory i reszta piwowarskiego sprzętu- opis innym razem.


Zgromadziwszy wszystko co potrzebne przystępujemy do pracy.
Aby robota szła dobrze zaczynamy od degustacji rakiji, wódki rozmarynowej i absyntu (ten ostatni oczywiście przepuszczamy przez ażurową łyżeczkę z cukrem, który następnie podpalamy żeby się stopił do kieliszka, na koniec przelewamy łyżeczkę niewielką ilością wody). Po degustacji przystępujemy do montażu biblioteczki. Jako, że praca przy tym zajmie nam co najmniej 3-4 godziny to w międzyczasie raczymy się piwem miodowym a jak się skończy to tym beczkowym. Musimy wszak pamiętać o naszym głównym celu, tj. o warzeniu piwa. A nic tak o tym nie przypomina jak picie piwa właśnie. Po drodze montujemy grot do włóczni i powoli przygotowujemy surowce do warzenia piwa z brew-kita- podgrzewamy wodę itd.
Po zamontowaniu biblioteczki powinniśmy już dojść do etapu chłodzenia naszego piwa z brew kita i w tym momencie możemy przystąpić do clue programu czyli wyrobu piwa ciemnego. Zanim to nastąpi warto pokrzepić się krwistymi stekami wołowymi smażonymi na żeliwnej patelni i oczywiście jednym (czy dwoma) kufelkami piwa. Po wchłonięciu takiej ilości wspomagaczy powoli wchodzimy na wyższy poziom piwowarstwa a w naszych umysłach zalęga się plan stworzenia piwa doskonałego. Myśl ta przerywana jest jedynie, dość częstymi już, wizytami w ustronnym miejscu gdyż jak wiadomo piwo przyspiesza pracę nerek...
Wracając do tematu.
Pracę nad piwem rozpoczynamy od ześrutowania słodu w specjalnie do tego przeznaczonym śrutowniku (podobne to do ręcznego młynku do mięsa, tyle że większe i dużo droższe). Jak już ześrutowaliśmy podaną w przepisie ilość słodu to zaczyna nam coś nie pasować- przecież tego słodu wcale nie jest tak dużo jak myśleliśmy. Rodzi się pytanie czy nie wyjdzie nam z tego jakaś lura... Przy kolejnym kufelku piwa stwierdzamy, że autor przepisu (jak i zapewne wszyscy piwowarzy robiący jasne piwo w domu) mylił się i podał nam za małą ilość surowca. Nasze piwo to ma być porządne piwo, a nie jakiś sikacz! Udajemy się zatem do piwnicy w poszukiwaniu słodu, który można by jeszcze ześrutować.
Przeszukując piwnicę można natrafić na butelki domowego piwa z poprzednich warek (czyli z poprzednich warzeń). Warto oczywiście skosztować te wyroby aby nabierać inspiracji do aktualnych działań. Znajdujemy kilka słodów, jednak prawie wszystkie są ciemne- palony, karmelowy, barwiący, czekoladowy i jedyny jasny monachijski. Stwierdzamy więc, że równie dobrze możemy zrobić lekko ciemne piwo- a co tam. Na opakowaniach niektórych słodów (szczególnie tych mocno ciemnych) czytamy, że nie powinny one stanowić więcej jak 5% zasypu. Stwierdzamy jednak, że albo producenci się nie znają albo chcą nam przeszkodzić w stworzeniu piwa idealnego. Ignorujemy zatem wszelkie zalecenia producentów i śrutujemy wszystko jak leci. Razem wychodzi nam tych słodów ponad 20 % zasypu. Po tym zabiegu stwierdzamy, że mamy już wystarczającą ilość słodu do warzenia. W tym samym czasie kończymy robić piwo z brew-kita i zwalniamy sobie duży garnek.
Po wsypaniu słodu do garnka okazuje się, że słodu jest tak dużo, że w garnku nie zmieści się zbyt dużo wody. Może się nam pojawić myśl, iż być może ciut przegięliśmy z ilością. Myśl taką winniśmy odrzucić jako nieracjonalną- po prostu nasze piwo będzie bardziej treściwe. Po za tym tworzymy tu arcydzieło i nie przejmujemy się takimi drobnostkami. Tak więc dolewamy do słodu wodę o temperaturze ok 35 stopni i rozpoczynamy proces zacierania. W skrócie polega on na podgrzewaniu brzeczki piwnej i utrzymywaniu odpowiednich zakresów temperatur przez odpowiednią ilość czasu. Proces ten jest dość długi (co najmniej dwie godziny) a najbardziej emocjonującymi momentami są te gdzie zmieniamy temperaturę- czyli generalnie jest dość nudno. W międzyczasie możemy więc dla rozrywki np. napić się piwa. Jednocześnie w kuchni robi się na prawdę gorąco gdyż od paru godzin ciągle coś się gotuje. Nie można też za bardzo otworzyć okien, gdyż to może wpłynąć na temperaturę zacieru. Aby nam nie było zbyt gorąco możemy się schłodzić piwem.
Po skończeniu zacierania przystępujemy do filtracji brzeczki- tego fragmentu produkcji z niezrozumiałych względów nie zapamiętałem zbyt dobrze. Zmęczony już pewnie byłem ;)
Po filtracji dodajemy do powstałego płynu odpowiednią ilość wody i rozpoczynamy gotowanie. Do gotowania należy dodać chmiel. Dochodzimy przy tym do wniosku, że 20 g czy 20 dkg to zapewne jedno i to samo więc wsypujemy 20 dkg chmielu- czyli 10 razy tyle co w przepisie. A co tam, na bogato będzie. Tworząc ideał nie zwracamy uwagi na konwenanse i zasady. Ignorujemy więc konsekwentnie zarówno przepis jak i wszystkie racjonalne pomysły jakie przychodzą nam do głowy. Trzeba działać a nie myśleć...
Podczas gotowania brzeczki możemy się lekko zaniepokoić kolorem piwa, które zamiast słomkowej czy bursztynowej przybrało barwę  niemal czarną. Stwierdzamy jednak, że nie ma się czym przejmować i może podczas fermentacji się rozjaśni. Również konsystencja piwa jest podejrzana- pomimo filtracji płyn jest dosyć gęsty. Oczywiście przekonani o swoim geniuszu piwowarskim nie łączymy tego faktu ze zbyt dużą ilością słodu.
Na zakończenie tego etapu produkcji chłodzimy płyn do temperatury pokojowej, przelewamy do butli lub fermentora, dodajemy uprzednio przygotowaną matkę drożdżową i możemy spokojnie wypić piwko. Należy się nam po ciężkiej całodziennej pracy. Czujemy przy tym, że dokonaliśmy czegoś na prawdę wielkiego. Bałaganu w kuchni nie zauważamy, to rzecz zbyt przyziemna w tym momencie.
Prosimy żonę o odwiezienie taty do domu, a sami staramy się trafić bezpiecznie do łóżka- wskazane jest uprzednie wypicie dużej ilości niealkoholowego płynu i łyknięcie czegoś w stylu 2 kc ;)

Dzień następny, jako nie mający wpływu na proces produkcji pominę milczeniem.

Po kilku dniach (czyli dosyć późno) w piwie pojawia się fermentacja burzliwa. To znak, że dobraliśmy na prawdę twarde drożdże, które poradziły sobie ze zbyt dużą ilością słodu. Fermentacja ta trwa, o dziwo, ze 2 tygodnie (strasznie długo jak na piwo). Zgodnie z przewidywaniami płyn nieco zmienił kolor- wygląda teraz jak ludwik (płyn do mycia naczyń) zmieszany z atramentem. Na wierzchu unosi się kożuszek chmielowego suszu. Po zerknięciu do przepisu ze zgrozą stwierdzamy, że ostro przegięliśmy z chmieleniem. Nie zrażając się tym i ignorując wszelkie obawy czekamy na efekty. Efekty są takie, że z uwagi na olbrzymią ilość słodu użytego do warzenia piwo fermentuje jak głupie...
Pół roku później (czas w jakim z reguły kończy się fermentacja miodu czy wina) zauważamy wreszcie, że piwo przestało pracować (tamto z brew-kita jest już dawno wypite). Następuje moment pierwszej degustacji i zlania piwa. Po pierwszym łyku musimy od razu wypić dużo cukru z wodą albo cukru z herbatą (celowo nie piszę o wodzie/herbacie z cukrem tylko odwrotnie). Napój jest tak gorzki, że nie idzie go przełknąć. Po chwilowej panice uspokajamy się i udajemy, że tak właśnie ma być, panujemy nad całym procesem, to było zaplanowane i w ogóle wszystko ogarniamy - to po prostu mocniej wyczuwalna goryczka i głęboki aromat dobrego chmielu.
W celu ratowania... tfu - dopracowania warki przygotowujemy syrop z 2 kg miodu i 2 kg cukru (miód sycimy, czyli gotujemy zbierając tworzącą się szumowinę). Piwo poddajemy filtracji i wyrzucamy tą olbrzymią ilość pływającego w nim chmielu. Dodajemy syrop do nastawu, zamykamy rurką fermentacyjną i czekamy kolejne pół roku aż przestanie to coś fermentować.

Po tym czasie możemy zdegustować ów osobliwie wyglądający płyn (nadal jak ludwik, może ciut jaśniejszy). Goryczka nadal jest, ale miód i cukier pozwalają to już wypić. Dodajemy więc cukier do butelek, butelkujemy i kapslujemy. Po paru tygodniach leżakowania i wtórnej fermentacji możemy wreszcie na prawdę spróbować co też nam wyszło. Kosztujemy oczywiście z tatą gdyż razem robiliśmy. Żona odmawia degustacji, twierdząc że zapach jest zbyt intensywny- fakt jest mocny.
Gotowy wyrób jest mocno goryczkowy, jednocześnie gorycz jest przełamywana przez słodycz i aromat miodu. Piwo jest na prawdę treściwe i jakby gęstsze niż normalnie. Smak jest na prawdę zniewalający i niepowtarzalny. Kończąc kufelek żałujemy tylko, że nie butelkowaliśmy tego piwa do małych butelek. Wypicie dużej jest problemem, gdyż pod koniec człowiek czuje się mocno... najedzony (sic!).
Druga sprawa to ilość cukru (zarówno ze słodu jak i z późniejszego syropu) która przefermentowała... Po dużym kuflu możemy mieć problem z trafieniem z kuchni do pokoju. Szczególną uwagę należy zachowywać na zakrętach.

Jak dotąd nie udało mi się powtórzyć tego piwowarskiego wyczynu i wątpię czy kiedykolwiek się uda. Choć ostatnio Gosia coś przebąkuje o rozbudowie biblioteczki, więc szansa jest...

czwartek, 1 listopada 2012

O orgazmie słów kilka...

... kulinarnym oczywiście, bo taki jest temat bloga :-P

A więc jak już kiedyś wspominałem wybraliśmy się z Gosią we wrześniu na Węgry celem odpoczynku, naładowania akumulatorków i oczywiście wypróbowania tamtejszej kuchni i słynnych węgrzynów.

Pierwszym przystankiem na naszej drodze był Eger. Miasto słynne z wina, zabytków i słynnego oblężenia z 1552 r. (garstka bohaterskich Węgrów przez 40 dni opierała się 80 tysiącom Turków; wszyscy Węgrzy byli przy tym ostro zalani- czytaj pokrzepiali się zgromadzonymi zapasami wina). Eger, a przede wszystkim jego okolice są bardzo malownicze i na prawdę można tam odpocząć. Tonące we mgłach Góry Bukowe, olbrzymie winnice wokół miasta i gorące źródła tworzą na prawdę cudny klimat.

Po przyjeździe na miejsce i znalezieniu noclegu (we Wrześniu to na prawdę łatwe) udaliśmy się na pierwszą na Węgrzech wyżerkę. Za radą zakupionego w Polsce przewodnika skierowaliśmy się wprost do najlepszej w Egerze restauracji myśliwskiej- Feherszarvas Vadasztanya (pojęcia nie mam jak to wymówić) przy ul. Klapka Gyorgy. Jak najlepsza to pewnie i nie najtańsza, ale raz na jakiś czas trzeba poszaleć.

Wystrój lokalu typowo myśliwski: akcesoria myśliwskie, jelenie poroża, wypchana padlina (dziki, jelenie, zające) no i wszystko w drewnie. Muzyka na początku z radia, ale jak się trochę klientów zeszło to na żywo zaczęli na pianinie grać- fajny klimat.

Menu w języku polskim więc nie trzeba wybierać potraw na chybił trafił. Gosia wzięła comber jeleni w boczku z gęsią wątróbką oraz krokietami ziemniaczanymi z konfiturą cebulową (tak, jest coś takiego) i sosem borowikowym. Ja zamówiłem "przysmak myśliwego". Do tego degustacja 6 win Egerskich i kieliszek Egri Bikaver do samego obiadu.

Na przystawkę dostaliśmy gorące bułeczki z jakąś paprykowo-pomidorową pastą - całkiem sympatyczne.

A jak przyszedł obiad to się zaczęła poezja smaku i zapachu...

Potrawa Gosi:

wątróbka na prawdę przepyszna (mimo, że oboje wątróbki nie cierpimy), aromatyczna, delikatna- wręcz rozpływająca się w ustach, lekko krwista w środku;
comber jeleni- dobrze zamarynowane, kruche i delikatne mięso z wyczuwalnym aromatem ziół, z zewnątrz ładnie przypieczony, w środku krwisty;
krokiety- chrupiąca skórka, miękki- rozpływający się w ustach środek i cudny aromat cebulowej konfitury, świetnie komponowały się z sosem, może ciut za słone jak na nasz gust, ale Węgrzy soli generalnie nie żałują;
sos borowikowy ze śmietaną i rozmarynem- coś cudownego- jedyne czego można się przyczepić, to że gałązki rozmarynu nie dało się zjeść.

Przysmak myśliwego:

grillowane medaliony ziemniaczane- chrupkie z zewnątrz, mięciutkie w środku - świetnie komponowały się z sosami;
pieczony filet z jelenia- miękki, pachnący wilgotnym, jesiennym lasem, kruchy i cudowny,
szynka z dzika- dzik jak to dzik- porządne, treściwe i aromatyczne mięsiwo - jednocześnie bardzo dobrze zamarynowany, dzięki czemu kruchutki;
schab wieprzowy smażony saute- no dobra, do tego bym się przyczepił bo co robi świnia w przysmaku myśliwego? ale się nie przyczepię bo tak genialnie doprawiony, że nie ma co się czepiać;
gęsia wątróbka równie pyszna co ta u Gosi

generalnie wszystkie mięsa były raczej krwiste w środku, dzięki czemu zachowywały soczystość; jednocześnie nie były gumowate jak często u nas "steki wołowe", a rozpływały się w ustach.
do mojego dania podane były 4 sosy: musztardowy (niezły), paprykowy z dodatkiem kiszonych ogórków (na prawdę ciekawy), myśliwski (czuć, ze robiony na dziczyźnie a nie na jakiejś kostce) i jeżynowy - to po prostu poezja- słodka jeżyna w sosie pieczeniowym idealna do mięs.

Winko do obiadu (Egri Bikaver z winnicy Gal Tibor)- ewidentnie nie jest to to samo co Bikaver z naszej Biedronki czy innego Lidla- jest wyrazisty, ma głęboki smak i przyjemnie wyczuwalne taniny; świetnie komponuje się z mięsnym obiadem

Wina z degustacji (kelner co jakiś czas podchodził z kolejnymi gatunkami wina objaśniając przy tym skąd są i opisując je):

Bolyki Janos- 2011 r., 12% alk., szczep sauvignon blanc, półwytrawne: w zapachu i smaku kwiatowo-owocowe, orzeźwiające; w pierwszym momencie przypomina w smaku młode wino, ale po chwili ujawnia się cudny bukiet dojrzałego wina

Dula Bence- 2003 r., 13% alk., szczep Leanyka, niby półwytrawne, ale w smaku słodkawe, lekko owocowe i delikatne, bardzo przyjemne w smaku- coś jak soczek :)

Bociky Janos, (rocznika nie doczytałem bo się skupiłem na szynce z dzika z sosem jeżynowym), 12% alk., szczep kekfrancos rose- ostry zapach imbiru, w pierwszej chwili smak lekki, owocowy, potem ostry, pozostawiający posmak pieprzu i świeżego imbiru; dobre do mięsiw

do win czerwonych podano osobny kieliszek

Szarvasvadasz - (wino dostępne tylko w tej restauracji), 2007 r., 13% alk., mieszanka szczepów cabernet, merlot, sauvignon i jakiegoś jeszcze o nazwie brzmiącej jak "eszwszszczrsszwshsz" czy jakoś tak, wytrawne-
w zapachu lekko pleśniowy, jak sfermentowane i lekko nadpsute owoce - czuć wręcz "zaduch" w kieliszku ale jednocześnie całkiem przyjemny
bardzo przyjemny i bogaty a jednocześnie specyficzny bukiet smakowy, mocno wyczuwalne taniny i uczucie "ściągania" w ustach na końcu
dla Gosi z kolei smakowało wodniście, dopiero po chwili delikatny smak nad którym przeważały taniny

C.S. Dula- wino noszące nazwę swojego wytwórcy- podobno jakiś wielki znawca win, wykładający enologię w stanach, zdobywający kupę nagród itd.
rocznik 2006, 13,5 % alk., wytrawne, zapach mocno dojrzałej, lekko nadpsutej śliwki, jak to określiła Gosia- na początku nie da się określić a po chwili przychodzi "ściana smaku"; jak dla mnie strasznie trudne do opisania, tak trudne, że aż zajebiste; taniny i specyficzny posmak długo dają o sobie znać;

Fori Leanyka 2011 r. 13%, białe, słodkie- zapach muscatu, tokaju, świeżych winogron- w smaku również wyczuwalne winogrona + lekkie mrowienie/ bąbelki, jakby jeszcze fermentowało, smak słodyczy i słońca- idealne zakończenie.

całość posiłku składała się na jeden wielki KULINARNY ORGAZM i inaczej się tego określić nie da
deseru już nie wcisnęliśmy bo nie było gdzie.

Co do dziczyzny to oprócz niewątpliwych właściwości zdrowotnych i smakowych ma ona jeszcze jedną ważną zaletę. Mianowicie po zjedzeniu podobnej ilości pizzy, makaronu czy nawet wieprzowiny człowiek robi się ociężały, ospały i najchętniej udaje się do łóżka celem zaśnięcia. Dziczyzna natomiast, jakkolwiek sycąca, nie obciąża jednak naszego układu trawiennego- wręcz przeciwnie daje od razu olbrzymi zastrzyk energii. Człowiek czuje się lekki, pobudzony i w ogóle jakoś tak przyjemnie jest.
Tak więc, jeżeli wieczór nie ma się skończyć na li tylko kulinarnym orgazmie to dziczyzna jest wyborem idealnym ;-) Do tego jeszcze nieco wina i wieczór zapowiada się idealnie. (Z winem tylko nie przesadzamy, gdyż jak pisał Szekspir w Makbecie: "pobudza żądzę, a wstrzymuje wykonanie" ;-))

Jednym słowem, jak kiedyś będziecie w Egerze to uderzajcie od razu do wskazanej restauracji nie bacząc na koszty- na prawdę warto.

Reszta relacji z Węgier w kolejnym wpisie. Póki co zgłodniałem od pisania o tych smakołykach więc idę na rosół z kaczki i wołowiny i domowej roboty piwo (nota bene- ponad 2 lata leżakowane w piwnicy i jeszcze żyje :))

piątek, 12 października 2012

Nadchodzi zima...

a wraz z nią przeziębienia, grypy i inne takie.
Reklamy kuszą nas cudownymi tabletkami, które mają jakoby zapobiec chorobie bądź ją wyleczyć. Jak ktoś lubi się truć tymi paskudztwami to może mu one pomogą, ale przy okazji zryją żołądek itd. Poza tym jemy tabletek tak dużo, że jesteśmy już na nie uodpornieni. Swoją drogą ile czasu bierzecie lekarstwa na przeziębienie/grypę czy inną infekcję zanim się Wam polepszy? Tydzień? Jeżeli tak to znaczy, że organizm sam sobie poradził z infekcją a tabletki niewiele tu pomogły (bądź nawet zaszkodziły zbijając lekką temperaturę niezbędną do samoleczenia organizmu). W ramach ciekawostki i tego jak lek powinien działać:
moja Prababcia przez całe życie leków nie brała. Jak miała 93 lata dopadła ją ostra infekcja, która położyła m.in. mojego kuzyna (lat 30) na ponad tydzień. Babcia dała się przekonać i na wieczór wzięła 1 aspirynę- rano była zdrowa... Lek zadziałał tak szybko jak powinien bo organizm nie był na niego uodporniony.

Dobra, zapędziłem się z tymi pseudomedycznymi dywagacjami. Poniżej prosty i smaczny Misiowy sposób na radzenie sobie z jesienno-zimowymi infekcjami. Stosować trzeba jak tylko pojawią się pierwsze symptomy infekcji bądź zapobiegawczo jak zmarzniemy. Albo ot tak "dla zdrowotności" :)

Misiowy grzaniec (porcja dla 2 osób lub jednej dużej)

1 piwo (przy czym ma być to prawdziwe piwo a nie jakieś koncernowe, piwopodobne popłuczyny)
1,5 szklanki miodu pitnego (najlepiej trójniak)
1 szklanka wina czerwonego półsłodkiego
4-5 łyżek miodu (leczniczo polecam lipowy, smakowo gryczany lub leśny-spadziowy)
sok z całej cytryny
cynamon
imbir
5 goździków
świeżo starta gałka muszkatołowa

Do garnka wrzucamy przyprawy i lekko podgrzewamy cały czas mieszając. Jak lekko się przyprażą i puszczą zapach wlewamy alkohol i grzejemy aż będzie mocno gorące ale nie zagotowujemy. Jak nieco przestygnie dorzucamy miód i sok z cytryny. Nie można tych składników dodawać do zbyt gorącego płynu, gdyż w temperaturze powyżej 40 stopni miód i cytryna tracą swoje właściwości. Po rozpuszczeniu miodu od razu podajemy w glinianych czarkach. I zaraz potem do łóżka pod pierzynę bo grzeje na prawdę mocno i trzeba to wykorzystać. Rano co do zasady budzimy się zdrowi.
Kuracja taka jeśli nawet nie pomoże to przynajmniej będzie nam weselej a jak wiadomo dobry nastrój też pomaga wyzdrowieć :)

Powyższy przepis możemy oczywiście modyfikować na różne sposoby w zależności od gustów. Przepisy na grzane wino czy miód podam jak będzie zimniej :)

Ciekawostka dla odważnych. W dawnej Polsce do grzańców często dodawano masło. Brzmi to może dziwnie ale jest na prawdę ciekawe. Masło pomaga strawić alkohol, który w jego obecności nie wchłania się tak mocno do przewodu pokarmowego. Ponadto wraz z tłuszczem lepiej przyswajane są dobroczynne substancje zawarte w składnikach naszego grzańca (flawonoidy z wina i piwa i przypraw, związki mineralne i witaminy z miodu i cytryny). Jeśli ktoś się odważy spróbować to nie pożałuje- smak grzańca z delikatnym aromatem masła jest zniewalający i bardzo przyjemnie się go pije. Masło łagodzi też lekko ostry smak imbiru i goździków co pomaga wypić napój przy bolącym gardle.
Jeżeli dodajemy masło do grzańca to robimy to na samym początku. W garnku rozpuszczamy masło i mieszamy je z przyprawami- dzięki temu wyciągniemy z nich jeszcze więcej aromatu.

Powyższy grzaniec idealnie nadaje się na imprezy szkolne (w sensie liceum :-P)/studenckie/rycerskie/sesje RPG itd.. Wtedy oczywiście proporcje nieco się zmieniają. Przykładowo do gara ląduje 10 piw, 4 miody pitne, 2 wina. W dawnych, szkolnych czasach zdarzało się dolewać też do takiej mieszanki butelkę wódki... Co ciekawe kaca nie było. Może to efekt młodości, może "zmieszania" jeszcze przed wypiciem. Nie wiem, ale na wspomnienie łezka w oku się kręci... W każdym razie trunek lekko podgrzewamy przez całą imprezę, każdy z biesiadników sam sobie dolewa  kolejne porcje. Na koniec imprezy najtwardsi zawodnicy kończą to co zostało piją chochelką prosto z garnka (w tym miejscu pozdro do Jacola :) )- wiadomo, nic się nie może zmarnować.

Jeszcze krótko o tym czego robić nie należy. Mianowicie grzańca nigdy nie robimy w mikrofali. Nie odgrzewamy go też w mikrofali. Takich rzeczy po prostu się nie robi. Szklanki piwa wsadzona do mikrofali to nie grzaniec- to herezja i powinno się za to palić na stosie. Grzańca nie robimy też w czajniku elektrycznym (autentyk z jednej z wrocławskich knajp), to też porażka i siara- choć mikrofali i tak nie przebije.

Życzę zdrowia i smacznego :)

poniedziałek, 1 października 2012

Smak dzieciństwa

Wiem, że miało być o Węgrzech ale nie mogę się na razie zebrać żeby przeczytać swoje notatki. Będzie zatem o jednej z moich ulubionych potraw. Może nawet bardziej niż ulubionych- jednej z ukochanych potraw. Kojarzącej się z dzieciństwem i ciepłem babcinego domu. Konkretnie o pieczonych pierogach z kapustą i ziemniakami. Danie z kuchni wschodniej skąd pochodzi moja rodzina.
W niedzielę odwiedziłem Babcię (mieszka na wsi pod Legnicą) i jak przyjechałem to na stole czekała już cała bateria takich pierogów- 4 zjadłem od razu :-)

Przepis jest wyjątkowo prosty i nieskomplikowany:

Przygotowujemy zwykłe ciasto drożdżowe z kilograma mąki (nie słodkie oczywiście, takie jak na chleb- przepisu nie podaję bo każdy ma swój).
Gotujemy ok 10 średniej wielkości ziemniaków, ugniatamy.
Osobno gotujemy 0,5 kg poszatkowanej kiszonej kapusty- odsączamy.
Podsmażamy nieco smalcu ze skwarkami i posiekaną drobno cebulką.

Wszystkie składniki nadzienia łączymy i doprawiamy pieprzem i solą. Nadzienie nakładamy  na cienkie drożdżowe placki, zawijamy rogi do środka i formujemy okrągłe pierogi grubości ok. 1,5- 2 cm, szerokości ok 10 cm. Od spodu ciasto powinno być grubsze, z wierzchu cieńsze- może nawet nie zakrywać do końca nadzienia.
Pieczemy w piekarniku nagrzanym do 180 stopni tak długo, aż skórka zbrązowieje (orientacyjnie ok 30-40 min).
Pierogi podajemy na gorąco, ze skórką natartą czosnkiem i z kawałkami czosnku powtykanymi bezpośrednio w pieróg.
Coś przepysznego :-)

Do pierogów idealnie pasuje piwo. Zimne w lecie, jesienią lub zimą grzane - zaprawiane miodem, cynamonem, goździkami, gałką muszkatołową i cytryną.

Przepis znacie i zachęcam do jego wypróbowania- mimo prostoty jest na prawdę genialny.
Uprzedzam jednak, że nie uda Wam się nigdy otrzymać dokładnie takiego smaku. Po pierwsze dlatego, że moja Babcia robi te pierogi najlepiej na świecie :-). Najlepiej zresztą smakują upieczone w piecu opalanym drewnem, z piwem również na tym piecu zagrzanym (w ogóle wszystko z takiego pieca inaczej smakuje); jedzone w kuchni u Babci, po powrocie z chłodnego jesiennego lasu bądź z pracy przy rąbaniu drzewa. Gdy na zewnątrz robi się zimno i zapada mrok a nas przyjemnie grzeje płonący w piecu ogień...  Tego klimatu nie da się opowiedzieć- po prostu trzeba go poczuć.

I zaręczam, że żadne hamburgery, pizze czy wymyślne dania z renomowanych restauracji nie mogą się z tym równać ;-)

środa, 26 września 2012

I zrób tu niespodziankę prawnikowi...

Pierwszy post po Węgrzech miał być o Węgrzech, ale wyjdzie inaczej.
Raz, że mam dużo do opisania i zapewne na jednym poście się nie skończy, dwa że pewne wydarzenie wczoraj mnie natchnęło na innego nieco posta.

Przechodząc do meritum. Ok 18.30 jak każdy porządny człowiek w moim wieku szykowałem się powoli do udania się do łóżka. Ku mojemu zdziwieniu zadzwonił domofon (ku jeszcze większemu zdziwieniu pies na to nie zareagował). Rozmowa standardowa:

Ja: Tak słucham?
Kurier: Kurier.
J.: Do kogo?
K.: Do Pana.
J. (jak zawsze zachowujący czujność rewolucyjną): Czyli do kogo?
K: No, tego... Grzegorz Miś.
J.: Ok, proszę wejść.

Otworzyłem drzwi gościowi (jakiś taki burakowaty swoją drogą), trzymając nogą psa żeby nie odgryzł mu nogi, podpisałem odbiór paczki i się zaczęło...
Nadawca mi nie znany- jakaś spółka z Ostrowa Wielkopolskiego. Mój adres się zgadza, mój numer telefonu zapisany na kopercie też. Pierwsza myśl: skąd mają moje dane osobowe? Czy wyraziłem na to zgodę? A może trza by ich do GIODO zgłosić?
Ale nic to lecę dalej. Otworzyłem. W środku pudełeczko w czerwoną szkocką kratę z napisem chocotelegram. Żadnej karteczki, żadnego listu. Pierwszy raz coś takiego widziałem na oczy więc nie otwierałem dalej. Myślę sobie - pewni mi coś przysłali bez zamówienia i będą chcieli kasę- i tu od razu wizja tego jak ich mogę zjechać przy zastosowaniu przepisów dotyczących niezamówionych przesyłek, nieuczciwych praktyk rynkowych etc.
Uspokojony nieco tą myślą zaczynam sprawdzać w necie co to za spółka- czyli wujek Google, nazwa + opinie/forum/oszuści itd. O dziwo nic złego na ich temat nie wyskakuje (tu lekka konsternacja- jak to? to jednak nie oszustwo? nie będzie kogo zjechać?). Wszedłem na ich stronę, a tu oferta różnych pomysłowych prezentów wysyłkowych, głównie czekoladek.
Po chwili niedowierzania dotarło do mnie, że mi ktoś przesłał chyba prezent urodzinowy. Co też po otwarciu rzeczonego pudełka prawdą się okazało- prezent od kuzynki- czekoladki z literkami ułożone w życzenia :)
Pomysł super, wykonanie fajne, czekoladki dobre- ale przynajmniej 10 minut spędziłem z Gosią zastanawiając się czy w ogóle otworzyć, co to za przekręt i jak dokopać tej spółce...

Bycie prawnikiem jednak ostro ryje beret...


środa, 12 września 2012

Jutro ruszamy do "Bratanków"

Raczej ze szklanką niż z szablą :)
Pewnie po powrocie będzie co opisywać bo kraj madziarski winem i kuchnią szeroko słynie.

Dzisiaj jeszcze krótki post przed wyjazdem o tym co można na szybko w kuchni zrobić między pakowaniem się i ustalaniem trasy zwiedzania na ostatnią chwilę

Od jakiegoś czasu chodził za mną przepis rodem z Izraela, podejrzany u Makłowicza (uwielbiam jego program). Potrawa zwie się "szakszuka" a w każdym razie tak się to wymawia. Jako, że robiłem ją lecąc z pamięci i improwizując z przyprawami to podaję swoją, pewnie różniącą się od oryginału wersję (ale nam smakowała :))

"Szakszuka" (nazwa się wzięła od potrząsania patelnią podczas duszenia)

Składniki:

2 cebule
czosnek (według gustu, ja wrzuciłem pół główki bo lubię i tyle, oczywiście polski- żadnej chińszczyzny)
pomidory - ok 0,5 kg
1 czerwona papryka
1 mała papryczka chilli/pepperoni lub inna ostra
4 jajka
łyżka przecieru pomidorowego
przyprawy (kmin rzymski- podstawowa przyprawa tutaj, oregano, curry, mielona kolendra, pieprz, papryka słodka i ostra (znowu chilli), sól)
masło klarowane do smażenia

Na rozgrzanym maśle (na dobrej patelni z grubym dnem, najlepiej żeliwnej) podsmażamy posiekaną cebulę, paprykę, chilli* i przyprawy. Jak cebula się zeszkli i papryka zmięknie dorzucamy czosnek. Po ok 30 sek wrzucamy pokrojone (byle jak, i tak się rozpadną) pomidory obrane ze skórki** i przecier pomidorowy. Całość dusimy pod przykryciem aż pomidory się rozpadną, od czasu do czasu mieszamy. Na koniec robimy w powstałej masie 4 dołki i wbijamy w nie jajka. Jak białko się zetnie podajemy w miseczkach bądź głębokich talerzach. Najlepiej z chlebkiem pita, którym można bezpośrednio nabierać potrawę. Do tego czerwone, wytrawne wino. Pyszne :)

* tutaj truizm, czyli cytując klasyka "oczywista oczywistość": po krojeniu chilli dokładnie myjemy ręce; zupełnie wykluczone jest natomiast oblizanie palców co może się skończyć trzymaniem wystawionego języka w bieżącej zimnej wodzie przez dłuższy czas- głupio to wygląda...
** dla leniwych, takich jak ja, mała podpowiedź: żeby łatwo się pomidory obierało trzeba je sparzyć wrzątkiem, a żeby było całkiem lajtowo to przed sparzeniem trzeba naciąć skórkę na całym pomidorze na krzyż- bardzo łatwo się obiera.

To tyle przed wakacjami, za półtorej tygodnia się odezwę, chyba że będę leczył kaca po Egri Bikaverach i innych Tokajach.

poniedziałek, 10 września 2012

i jeszcze o stolycy...

Nie lubię narzekać i miałem już więcej o Warszawce nie pisać ale normalnie nie mogę wytrzymać. Do tej pory jak wspominam tamtejszą restaurację hotelową to mnie trochę trzepie.

Ale przechodząc do "merituma". Zachęceni dostępnym w owej restauracji piwem z browaru Konstancin (pisałem już że dobre?) udaliśmy się po pierwszym dniu szkolenia na kolację. Knajpa w stylu wiejskim, hotel zresztą zwie się Dom Chłopa, przypominająca nieco Chłopskie Jadło w Krakowie (swoją drogą świetne miejsce). Studiując kartę, dość obszerną, wynalazłem coś co każdy szanujący się Miś lubi- półmisek mięsiw z grilla (zwany w owej restauracji "Pieńkiem dla dwojga"...). Opis był wielce apetyczny: grillowana wieprzowinka, pierś z kurczaka i coś co zwróciło moją szczególną uwagę- polędwica wołowa. Do tego gotowane warzywka i zapiekane ziemniaczki.
Ślinianki zaczęły mi ostro pracować i w oczekiwaniu na te pyszności stwierdziłem, że poszaleję i zamówię sobie 50-tkę starki (wódka leżakowana 5 do 50 lat, wytwarzana podobnie jak whisky). Niestety "akurat nie było". Po chwili okazało się że "akurat nie ma" też siwuchy, bimbru ani jakiejkolwiek innej szlachetnej wódki. Jakieś absolwenty czy inne badziewia tylko zostały. Pierwsza lampka alarmowa.
Zamówiłem więc piwo z Konstancina i czekaliśmy dalej.
Po chwili dostaliśmy po małym talerzyku, żeby móc nakładać sobie porcje (czy raczej porcyjki) z półmiska. Druga lampka alarmowa.
No i wreszcie przybył półmisek... Oni tam mają na prawdę spaczone pojęcie wyrażenia "duża porcja". Ledwo by tego starczyło dla jednej osoby. Nawet Gosia stwierdziła, że sama by to bez problemu zjadła.
Pomyślałem, że może chociaż jakość nadrobi ilość ale nadzieje te też były płonne. Wieprzowinka może jeszcze dawała radę, ale kurczak i wołowina już niezbyt. Kurczak, a szczególnie pierś z kurczaka w ogóle średnio się na grilla nadaje- zbyt suchy jest. Co do polędwicy wołowej to kucharz tak się przejął zasadą niesolenia jej przed grillowaniem, że w ogóle zapomniał jej posolić. Również po ugrillowaniu. Popierzyć też zresztą zapomniał. Chyba jedyną jego czynnością było wrzucenie tego gumowatego kawałka mięsa na grilla. Barbarzyństwo normalnie...
Ziemniaków pieczonych za bardzo zepsuć się nie da, ale powalające też nie były. Chyba najlepiej z tego wszystkiego spisali się z gotowanymi warzywami choć przyznam, że mogli je przynajmniej podać ciepłe.
Gdyby nie to, że w ciągu dnia zjadłem dwudaniowy obiad z jakąś przystawką i deserem to bym głodny wyszedł ze tej restauracji.

Dobra, koniec narzekania. Na uspokojenie nerwów przepis na prostą i szybką nalewkę malinową:

Składniki:
1 kg malin
0,5 kg cukru
po 0,5 l wódki i spirytusu

Maliny muszą być świeże i aromatyczne. Myjemy je dokładnie, przebieramy, zasypujemy cukrem  i zalewamy alkoholem. Trzymamy w przezroczystym słoju, w ciepłym słonecznym miejscu (np. parapet) przez ok 3 miesiące. Po tym czasie filtrujemy (dobrze jest odcisnąć płyn z malin, żeby nie tracić nic z cudownego aromatu) i przelewamy do butelek. Trzymamy jeszcze ok miesiąca w chłodnym, ciemnym miejscu. Po tym czasie nadaje się do picia.
Ma piękny, rubinowy kolor i zniewalający zapach malin. Na jesienne i zimowe wieczory jak znalazł. Świetnie  smakuje i doskonale rozgrzewa. Mniam :)

P.S. Nawet nasz psiak ją lubi, jak większość alkoholi zresztą ;)

niedziela, 9 września 2012

Stolyca...



Od wtorku do piątku bawiłem w „stolycy” na szkoleniu. Warszawa jak zawsze nie zachwyca- brudno, tłoczno, głośno i generalny bałagan wszędzie. Nawet rynku porządnego nie ma. Jedyny plus w porównaniu z ostatnią wizytą to usunięcie z okolic Placu Zamkowego osób zajmujących się wstrzykiwaniem sobie różnych dziwnych substancji. Teraz sobie publicznie nie wstrzykują – lepiej się chowają. Zostali za to amatorzy mocnych trunków spożywanych bezpośrednio z butelki w uliczkach od Placu Zamkowego odchodzących. Sceneria ta, oraz tłumy osób nie zachęcały do konsumpcji w centrum, mimo iż na każdym kroku można się było natknąć na dobrą (tak przynajmniej mówią) restaurację Gesslerów.

Korzystając z okazji udaliśmy się natomiast w miejsce gdzie zjeść można porządnego, prawdziwego burgera. I nie mówię tu o McDonaldzie czy innym Burger Kingu z ich malutkimi kotlecikami wsadzonymi w dmuchane bułeczki. Poszliśmy w miejsce gdzie przy wejściu stoi Harley, na ścianach wiszą pamiątki po gwiazdach rocka a z głośników wydobywa się porządna muzyka- Hard Rock CafeJ

Zamówiliśmy klasyczne burgery z frytkami- Gosia wysmażonego ja średnio wysmażonego. Po kilku minutach oczekiwania pojawił się kelner niosąc na tacy nasze pyszności. 10 uncji (280 gr) soczystej, różowiutkiej w środku i przypieczonej na zewnątrz, delikatnej wołowiny, do tego plaster wysmażonego boczku, plaster sera i dwa krążki cebulowe (to ostatnie jak dla mnie mogli zastąpić normalną surową cebulą), polane (już własnoręcznie) keczupem i musztardą. Całość zapakowana w solidną podpieczoną bułkę. Do tego grubo ciosane frytki, miękkie w środku i chrupiące z zewnątrz. Poezja J. Jak ktoś lubi czasem zaszaleć i zjeść coś niezdrowego to serdecznie polecam. Przyznać muszę, że tak dobrych burgerów, poza domowymi, nie jadłem. I po zjedzeniu tej porcji miałem już miejsce tylko na piwo.

I tu warto zaznaczyć , że dostanie w Warszawie dobrego piwa to kłopot. Przeszliśmy kilka „delikatesów” na Alejach Jerozolimskich i nic. Schemat zawsze ten sam:
- „Dobry wieczór, czy dostanę u Państwa jakieś dobre piwo, najlepiej niepasteryzowane?”
- „Eee… kasztelan w puszce?” (oni naprawdę sądzą, że to jest dobre niepasteryzowane piwo- tylko współczuć…)
- „Czy coś poza kasztelanem?”…
 Tu najczęściej ekspedientka robiła dziwną minę, która miała chyba oznaczać: „O co mu chodzi? Ma kasztelana, ma żywca i tyskie więc czego mu jeszcze potrzeba?”. W jednym sklepie ekspedientka postanowiła zapytać współpracowniczkę:
- „Jadźka! Mamy jakieś piwo niepasteryzowane poza kasztelanem?”
- Jadźka (pociągając nosem i połykając to co pociągnęła): „Nie wiem, jest to co widać.”

Po tym przejawie wielkomiejskiego podejścia do klienta zrezygnowaliśmy z dalszych zakupów i udaliśmy się do hotelu. W hotelowej restauracji miła niespodzianka. Piwo z beczki regionalnego browaru Konstancin. Nie napisali co prawda, które konkretnie ale ze smaku sądzą jasne pełne. Przyjemne, lekkie, delikatnie komponujące goryczkę i słód. Czuć, że robione normalnymi niekoncernowymi metodami. Polecam z czystym sumieniem.

Co do innych Warszawskich „przysmaków” to za mało miałem czasu żeby ich pokosztować. Ciekawostka, choć raczej na jeden raz, to bubbletea czyli napój z herbaty, syropu owocowego i kuleczek o różnych smakach. Można się przyjemnie zasłodzić.

Generalnie cieszę się, że wyjazd dobiegł końca i jestem z powrotem „na prowincji”, gdzie porcje w restauracjach są normalnej wielkości (czyli duże) za normalną cenę a w sklepie można kupić normalne piwo.
I jakoś tak w ogóle przytulniej jest.

P.S. Wino nastawione tydzień temu pracuje jak głupie. Dziś dolałem 0,5 l syropu cukrowego.


sobota, 8 września 2012

"Jak masz za mało wolnego czasu to kup sobie kozę..."

... czyli jak nie wiesz co robić pomiędzy pracą, różnymi prawniczymi robótkami domowymi, doktoratem, odtwórstwem historycznym, jazdą konną, wędkarstwem, domowym wyrobem alkoholi i różnego jedzonka itd, a dodatkowo twój czas na życie rodzinne wynosi jakieś -5 godzin w tygodniu to załóż sobie bloga. Jak go zamkniesz to, zgodnie ze starym żydowskim powiedzeniem dotyczącym kozy, nagle będziesz miał dużo czasu na wszystko i problemy z organizacją czasu znikną...
Ale, jak to mawiał klasyk, "przechodząc do ad remu": blog będzie dotyczył jednego z moich hobby a mianowicie wyrobu trunków wszelakich w domowych warunkach oraz gotowania. A jeśli już o trunkach mowa to i o kuchni słów parę się wspomni bo jedno bez drugiego obejść się nie może. Bardzo subiektywne recenzje "sklepowych" alkoholi też się tu znajdą przy czym od razu podkreślam, że profesjonalnym kiperem czy też sommelierem nie jestem, więc recenzje pisane będą językiem ludzkim bez tych wszystkich niezrozumiałych branżowych sloganów (chyba że będę chciał przycynić że jakiś znam, albo nie będę wiedział co napisać :-P). Jak coś dobrego zdarzy mi się zjeść to też opiszę.
Co z tego wszystkiego wyjdzie- sam jestem ciekaw.

 P.S. Ten blog to nie jest żadna "odpowiedź" na aktualną modę na gotowanie czy inne bzdury. Moda mnie nie interesuje, gotowałem już w szkole podstawowej, trunki robiłem od szkoły średniej (oczywiście nie spożywałem :-P), a w tamtych zamierzchłych czasach nikt o modzie na gotowanie nie słyszał. Nauczyłem się gotować w domu i z domu wyniosłem zamiłowanie do dobrej kuchni. Jak moda na to się skończy to dalej będę gotował, warzył, fermentował itd.

A żeby nie być gołosłownym i nie zaprzepaścić pierwszego zapału to od razu wpis merytoryczny.

Często znajomi, z którymi przyjdzie mi porozmawiać na kulinarne tematy stwierdzają, że nie mają na to czasu i dziwią się, że ja niby mam. Od razu zaznaczam- nie mam. Jak każdy.
Ostatni weekend w założeniu miałem spędzić w spokoju leniuchując razem z Żoną (zwaną dalej Gosią :)). Wyszło jak zawsze. W czwartek i piątek nie było przez cały dzień prądu, robota w firmie Gosi siadła, więc przez całą sobotę i niedzielę Gosia pisała pozwy, umowy i inne prawnicze ciekawostki. Nie chcąc, żeby siedziała nad tym jeszcze po nocach sam też przysiadłem i coś tam prawniczo dłubałem. W międzyczasie wycieczka z psem do weterynarza, dosypianie po piątkowym koncercie Scorpions (nie popisali się jak dla mnie), gotowanie obiadu itd.
Sobota wieczór dzwoni Babcia. Na działce klęska urodzaju, jabłka i gruszki obrodziły a ona już nie da rady tego przerobić... Chcąc nie chcąc, w niedzielę zebraliśmy całą dużą skrzynkę jabłek i małą gruszek w jakieś 15 min. Jabłka mogą sobie spokojnie poczekać (więc stoją grzecznie w piwnicy). Gruszki nie bardzo- zaraz zdechną. Z części gruszek i paru jabłek ugotowałem cały gar kompotu. Nie wiedząc co począć z resztą gruszek zrobiłem to co ludzie robili z owocami odkąd odkryli że się da- wino :)

Poniżej przepis na wino gruszkowo-jabłkowo-miodowe:
Ok 2-3 kg gruszek rozkroić na ćwiartki i usunąć gniazda nasienne (skórka zostaje), wrzucić do gąsiorka,
Ok 1 kg jabłek rozkroić na ćwiartki i również usunąć gniazda nasienne, wrzucić do gąsiorka,
0,5 litra miodu zalać ok 2 l wody, zagotować i zszumować (czyli zbierać powstającą przy gotowaniu pianę aż przestanie się pienić- fachowo nazywa się to syceniem miodu)
 gorącą wodą z miodem zalewamy owoce w gąsiorku i mieszamy
dolewamy osłodzonej cukrem wody (ok 5 łyżek na litr wody) tak, aby ok 1/6 gąsiorka pozostała wolna
przygotowujemy matkę drożdżową- niestety nie byłem przygotowany i nie miałem drożdży winiarskich (dodałem, o zgrozo, piekarniczych- pół łyżeczki świeżych), pół szklanki kompotu i trochę rozdrobnionych ugotowanych owoców + łyżeczka cukru. Drożdże dodajemy jak płyn ma mniej niż 30º C. 
jak matka drożdżowa zacznie pracować, a płyn w gąsiorku ostygnie do ok  30º C dolewamy drożdże do gąsiorka, zatykamy korkiem z rurką fermentacyjną (pamiętamy o wlaniu wody do rurki), odstawiamy w ciepłe ale zacienione miejsce i wracamy do pisania umowy, pozwu czy czego tam jeszcze.

Całość prac czyli zrobienie kompotu i wstawienie wina zajęło mi niecałą godzinę, przy czym w międzyczasie sprawdzałem co jakiś czas postępy prac u Gosi. 
Da się znaleźć czas? Da się. 
Po wszystkim zjedliśmy obiad, poszedłem z psem na spacer, poćwiczyłem i poszedłem spać obejrzawszy wcześniej serial o wrednych prawnikach.

Weekend z głowy, ale za jakieś dwa miesiące będzie pyszne, mam nadzieję, winko. Zrecenzuję jak wypiję.