niedziela, 12 stycznia 2014

NON POSSUMUS!

Wiem, że mnie tu długo nie było. O przyczynach długo by opowiadać i jak wiadomo winni się tłumaczą, ale tak w skrócie: pokroili mnie znowu (zerwane więzadło krzyżowe), pisałem w między czasie teksty na stronę www.kuflowa.pl i urodziła mi się córeczka (kolejność chronologiczna). W związku z wydarzeniem ostatnim z wymienionych a pierwszym co do ważności ilość czasu jaką mogę poświęcić na blogowanie stopniała wręcz do zera.

Ale w końcu napisać musiałem bo mnie krew zalewa. Tym razem w przenośni, nie od skalpela czy miecza. Powiem więcej, od początku tego roku chodzę niezmiernie wręcz podirytowany. Aż się prosi, żeby zacytować jednego z moich ulubionych wykładowców: "Proszę Państwa, na co dzień nie używam słów powszechnie uznawanych za wulgarne, ale dziś muszę. BO JESTEM PO PROSTU WK...WIONY!!!". I ten oto cytat doskonale oddaje mój nastrój. Zanim przejdę do rzeczy najpierw słów kilka tytułem wstępu.

Czym jest wędzenie wie z grubsza każdy. Jak ktoś nie wie to se wygugluje.
Wędzenie to jeden z najstarszych znanych ludzkości sposobów konserwacji żywności, przede wszystkim mięsa, ale również ryb (zapewne od nich się właśnie wędzenie zaczęło), owoców, warzyw, słodu na piwo itd, itp. Znany i stosowany od ładnych paru tysięcy lat i niezmiernie popularny w szczególności w północnej Europie. Jeśli popatrzyć historycznie to w zasadzie w całej Europie. Każdy z narodów ma w tym względzie własne tradycje kulinarne i wyroby znane i cenione na całym kontynencie. Wystarczy wspomnieć tu znakomite i niedoścignione wędliny litewskie - wędzone długo zimnym dymem i suszone w wędzarniach. Słynne niegdyś i znane w całej Europie szynki praskie. Znakomite wyroby niemieckie takie jak szynka szwarcwaldzka, wędzonka brandenburska czy też cała rzesza wszelakich wurst'ów. Niecodzienne w smaku wyroby z Tyrolu czy też alpejskich wiosek, wędzone w dymie drzew iglastych (sic!). I oczywiście nasze tradycyjne polskie szynki, kiełbasy i insze wędzone mięsiwa - znane i cenione na całym świecie.

Wędzone produkty na stałe wrosły w naszą kuchnię i osobiście nie wyobrażam sobie bez nich pitraszenia. Stół wielkanocny czy też bożonarodzeniowy bez wędlin na zimno podawanych z chrzanem i ćwikłą w towarzystwie marynowanych grzybków i śliwek oraz gruszek w occie byłby strasznie ubogi. Nie wyobrażam sobie zresztą samej święconki wielkanocnej bez wędliny - czym to zastąpić? Pasztetem z soi czy jak? Tradycyjne polskie zupy takie jak żur czy grochówka muszą pachnieć wędzonką, inaczej są to tylko mierne imitacje oryginałów. Świąteczny kompot z suszu z wędzoną polską śliwką to wręcz poezja smaku. Bezsmakowe, obrzydliwe suszone śliwki kalifornijskie nie mają tego wspaniałego aromatu i głębokiego smaku. Wędzone ryby takie jak jesiotr, węgorz, pstrąg czy karp to rarytasy godne królewskich stołów. Sielawa z nocnego połowu jedzona rankiem tuż po wyjęciu z wędzarni to smak, którego nie zapomina się nigdy. Wędzona sproszkowana papryka nadaje potrawom z jej udziałem niepowtarzalny smak, którego nie da się uzyskać w żaden inny sposób. Piwa warzone z użyciem słodów wędzonych kuszą dymnym smakiem i zapachem. Whisky ze słodu wędzonego w dymie torfowym... Wymieniać można by długo.

Jeśli podobnie jak ja lubicie produkty wędzone to od września 2014 r. będziecie musieli się z nimi pożegnać, albo tak jak ja wędzić samemu (co w przypadku np. węgorza czy świeżej sielawy może być kłopotliwe z uwagi na dostępność surowca). Oto bowiem Unia Europejska w swej bezbrzeżnej mądrości postanowiła (wyrywkowo) "zadbać o nasze zdrowie" i wprowadziła dyrektywę, w myśl której w pożywieniu ilość substancji smolistych nie może przekraczać 2 mikrogramów benzo(a)pirenu na kilogram. Ma to nas jakoby ustrzec przed rakiem. Wszystko pięknie i super. Ale to kompletna bzdura i daleko posunięta hipokryzja. Owszem, substancje smoliste są w wędzonych produktach. Owszem są rakotwórcze (szczególnie w dużych ilościach). Ale jest kilka "ale". Po pierwsze obecna norma (5 mikrogramów na kilogram) jest wystarczająca z punktu widzenia naszego zdrowia. Onkolodzy wypowiadający się w temacie twierdzą, że dla naszego zdrowia nie ma istotnej różnicy między obecnymi normami a tymi, które mają od września obowiązywać. Stanowisko Unii nie jest poparte żadnymi badaniami. Jeśli nawet przyjąć, że wędzonki są tak strasznie niebezpieczne, to należy zwrócić uwagę, że jednak spożywa się je w ograniczonych ilościach. Stosunkowo rzadko zdarza się przecież zjeść naraz kilogram kiełbasy czy szynki. Wędlin nie jada się też przecież codziennie. Argument o nadmiernym spożyciu substancji smolistych możemy zatem włożyć między bajki.

Jeśli już jesteśmy przy tych nieszczęsnych substancjach smolistych to przecież nie występują one tylko w produktach wędzonych. Występować będą de facto w każdym pożywieniu przyrządzanym z użyciem ognia, a więc na grillu, w prawdziwym piecu chlebowym czy piecu do pizzy. Czy zatem produktów tak przygotowanych również mamy nie jeść? Czy zabronimy Włochom robić pizzy a wszystkim południowcom grillowania? Wolne żarty. To by spowodowało większy kryzys niż bankructwo Grecji.

Substancji smolistych przyjmujemy na co dzień spore ilości z innych źródeł. Idąc do pracy w centrum miasta wdycham codziennie tyle spalin, że dym z wędzarni to przy tym mały pikuś. Czy zatem zakazać się powinno mieszkania w mieście? A jeśli już przy substancjach smolistych jesteśmy, to co z dymem papierosowym? Wszak to główne źródło tego paskudztwa i zaryzykowałbym stwierdzenie, że ciut bardziej szkodliwe niż wędliny. Tymczasem papierosy nadal kupić można. Co więcej idąc miastem czy stojąc na przystanku jestem truty dymem papierosowym przez innych mimo, że sam nie palę. Czemu zatem z tym problemem Unia nic nie zrobi? Zjedzenie nawet kilograma przewędzonej i pełnej benzo(a)pirenu na przystanku nie wpłynie w żaden sposób na pozostałych oczekujących. A wypalenie papierosa już tak. Dym papierosowy śmierdzi niemiłosiernie. Wędlina pachnie ładnie. Owszem, powie ktoś zaraz, że palenie w miejscu publicznym takim jak przystanek jest zakazane. Niech zatem ktoś taki podejdzie wieczorem do grupki pijanych drechów i zwróci im uwagę, żeby nie palili... Krzyżyk na drogę. Jeśli zatem Unia tak dba o moje zdrowie to niech palenia zakaże i zrobi to skutecznie. Niech wyjdzie taki obrońca mojego zdrowia i własną piersią niech mnie zasłania przed dymem papierosowym i spalinami.

Gdzie tu zatem logika? Palić można ale jeść wędlin już nie? Mieszkać w mieście pełnym smogu można, ale zjeść kiełbasę lisiecką nie? Nasuwa się (odkrywczy wielce) wniosek, że nie o zdrowie nasze tu chodzi. Że całe to gadanie o naszym zdrowiu to jedno wielkie pie...lenie (delikatnie rzecz ujmując). Że nie o zdrowie tu chodzi ale o pieniądze. Branża tytoniowa to miliony Euro zysku. Sprzedaż wędlin tradycyjnych to śmieszne pieniądze. Lobby tytoniowe cze też lobby przemysłowych producentów "wędlin" spokojnie sobie poradzi z Unijnymi regulacjami. Lobby producentów tradycyjnych nawet pewnie nie istnieje, a już na pewno nie ma tylu środków, żeby lobbować skutecznie.

Zdaniem Unii zatem zdrowsze dla nas są wyroby pseudowędliniarskie. Znajdziemy w nich  ok 40% mięsa. Ponadto całe mnóstwo konserwantów - skoro nie wędzimy to konserwować musimy chemicznie. Aby oszukać konsumenta, przepraszam - uzyskać produkt wysokowydajny, dodać trzeba jeszcze zapychacze jak np. guma arabska, guma guar, mączka chleba świętojańskiego itd itp. No i oczywiście soja. Oczywiście modyfikowana genetycznie bo innej na rynku nie ma. Oczywiście zanieczyszczona pestycydami. Do tego MOM, czyli zmielone kości, skóry, jądra, kopytka, pazurki, pióra jak się trafią i inne smakowitości. Jako, że nie ma tam zbyt dużo mięsa i tłuszczu dającego smak dodaje się się glutaminiany i benzoesany sodu oraz inne wzmacniacze smaku i zapachu. Na koniec malujemy całość (sic!) płynnym aromatem dymu wędzarniczego. To taka obrzydliwa maź będąca produktem ubocznym produkcji węgla drzewnego (największym producentem tego paskudztwa w Europie są Niemcy). Taka oto, sztucznie wyglądająca, obrzydliwa i przepaskudna "wędlina" jest według Unii zdrowsza od tradycyjnie wędzonej, składającej się z mięsa i przypraw.

"Dbając" o nasze zdrowie nadal dopuszcza się do sprzedaży chipsy, fast foody, zupy w proszku, produkty pełne tłuszczów trans, napoje energetyczne i żywność głęboko przetworzoną, o której od dawna wiadomo, że jest jedną z głównych przyczyn chorób cywilizacyjnych. Dopuszcza się różnego rodzaju "produkty medyczne" takie jak preparaty witaminowe (jak się okazuje nieskuteczne i wręcz szkodliwe), środki przeciwbólowe (zwalczające skutek a nie przyczynę i niszczące układ pokarmowy silniej niż wędliny) czy całą masę nie do końca przebadanych szczepionek (vide casus świńskiej grypy). I znów wymieniać można długo. Większość "żywności" sprzedawanej w sklepach jest dla nas szkodliwa w stopniu zdecydowanie wyższym niż produkty wędzone.

Jak tak dalej pójdzie to niedługo zakaże się nam picia piwa niepasteryzowanego (bo koncerny piwowarskie będą miały dość konkurencji), ekologicznych warzyw i owoców (bo producenci pestycydów będą stratni), naturalnego masła (bo stracą producenci margaryny)... Na konsumentów się nie patrzy i konsumentów o zdanie nie pyta. Konsumenci nie ma lobby.

Kto więc na zmianach skorzysta? Cui bono? Na pewno nie konsumenci. Na pewno nie nasze zdrowie.

Konkludując mój przydługawy wywód stwierdzam, że mam dość tego typu pomysłów i zamierzam zacząć działać. Tzn. rozpocząć akcję społeczną w celu zmiany bądź uchylenia tej bzdurnej regulacji. Wiem, że zgodnie z unijnym prawem czas na zgłaszanie zastrzeżeń do dyrektywy już minął i teoretycznie nic się nie da zrobić. Ale prawo zmienić można zawsze. Co Komisja Europejska uchwaliła to Komisja Europejska zmienić może. A przynajmniej zastosować twórczą interpretację pozwalającą w dalszym ciągu sprzedawać produkty tradycyjnie wędzone (podobno w przypadku oscypka ma być taka interpretacja). Chciałbym aby moje dzieci idą do sklepu nadal miały wybór czy truć się będą wędliną tradycyjną czy pseudowędliną.

W najbliższych dniach pojawi się na FB strona z zalążkiem akcji społecznej mającej na celu obronę tradycyjnych wędzonek. A potem listy otwarte do Komisji Europejskiej, Parlamentu Europejskiego i naszego rządu. Czy coś to da? Nie wiem. Ale jak nie spróbuję to sobie będę w brodę pluł. Jestem w końcu obywatelem Unii to niech mi się przynajmniej Unia wytłumaczy z bzdurnych poczynań.

Mam nadzieję, że mnie wesprzecie.


niedziela, 17 lutego 2013

Trochę mnie tu nie było...

... więc pewnie co niektórzy pomyśleli, że blog zdechł. Otóż nie zdechł, co najwyżej leżał przeżarty po Świętach. A w pisaniu istotnie przerwa była, spowodowana różnymi czynnikami. Tłumaczyć się nie będę bo winni się tłumaczą :) Grunt, że po prostu nie miałem kiedy się za pisanie zabrać.

Ale wracając do merituma czyli do tematu bloga. Dziś recenzja jednej z Wrocławskich restauracji.

Jakoś tak w grudniu, przeglądając groupona natrafiłem na ofertę restauracji o wdzięcznej nazwie La Maddalena (nazwa zapożyczona od archipelagu wysp na morzu śródziemnym). Oferta wydała się wcale ciekawa- za kolację dla dwóch osób wartą ok 280 zł płaciło się ok 130 zł. Kolacja składać się miała z 3 dań (zupa lub przystawka, danie główne, deser) i kieliszka wina. Menu dla klientów z grouponem przedstawiało się całkiem okazale i zachęcająco. Stwierdziłem zatem, że na 8 rocznicę wybierzemy się z Gosią na ekskluzywną kolację- a co! Gropuon zakupiłem i stwierdziłem, że na początku lutego zarezerwuję stolik.

Tak więc dzwonię na tydzień przed kolacją, mówię grzecznie, że mam groupona i proszę o zarezerwowanie miejsca w piątek 15.02.2013 o 17. Po chwili słyszę, że miejsc nie ma i najbliższe wolne są na niedzielę... W pierwszej chwili pomyślałem, że może rzeczywiście- okres walentynkowy, koniec tygodnia itd. Ale prawnicza nieufność nie dała nam spokoju- a nuż to tylko dla klientów z grouponem miejsc nie ma? Poza tym lokal, gdzie za kolację trzeba zapłacić prawie 300 zł nie może być aż tak oblegany. Tak więc po paru godzinach do restauracji dzwoni Gosia i mówi, że chce zarezerwować stolik na piątek na 17. Słyszy, że oczywiście nie ma problemu, podać trza tylko nazwisko do rezerwacji i wszystko załatwione. Na koniec tylko pracownik (jakby sobie o czymś ważnym przypomniał) dopytał "ale to Pani nie ma groupona?". Na co oczywiście Gosia stwierdziła, że nie. Technicznie rzecz biorąc mówiła prawdę- groupona ja kupiłem a nie ona :)

To już był pierwszy zgrzyt i nie ukrywam źle mnie nastawił do tegoż lokalu- mówiąc wprost "chamstwo i drobnomieszczaństwo z nich wylazło". Ale nic to, rezerwacja dokonana, w warunkach groupona nie było powiedziane, że przy rezerwacji trzeba się nim chwalić więc wszystko gra. Dla spokoju sumienia (i żeby nam ktoś do jedzenia nie napluł) Gosia zadzwoniła jednak w piątek koło 15, że ma rezerwację i że właśnie dostała kupon (byłem miły i jej dałem) i czy to nie będzie problem. Na ich szczęście okazało się, że nie. Zresztą nie zostawiliśmy im zbyt wiele czasu na zmianę rezerwacji.

Tak więc przed 17 pojawiliśmy się na miejscu. Ilość personelu jak na taki lokal jest raczej niewystarczająca. Przez parę minut trzeba było czekać na pojawienie się kelnera, który wskaże stolik. Pani przy barze, zapytana który stolik jest nasz, odburknęła tylko, że kelner zaraz się zjawi- kolejny zgrzyt.

Jakoż po chwili pojawił się rzeczywiście, wskazał stolik i przyniósł menu. Już w domu wybraliśmy sobie dania więc zamówienie poszło szybko (karta dań dla klientów z groupona oczywiście inna niż dla normalnych).
Na przystawkę Gosia wzięła sakiewki z ciasta filo z musem z koziego sera i suszonych pomidorów, podane z galaretką z czerwonego wina i sałatą (kopiuj - wklej z menu), ja natomiast krewetki tygrysie z chrupkimi warzywami, oliwą z oliwek, czosnkiem i ziołami. I przystawki rzeczywiście były niezłe. Tylko te tygrysie krewetki to raczej jakieś kocie niż tygrysie patrząc po wielkości. Ale nie czepiam się. Grunt, że smaczne i przyprawione na ostro.
Na drugie danie oboje wzięliśmy to samo, tj. ragout z sarny z porzeczkami, czerwonym winem i suszonymi
prawdziwkami podane z ziemniaczanymi kluseczkami gnocchi. I tu przyznam bryndza. O ile samo mięso kruche i smaczne (choć ilość mięsa była raczej śmieszna) o tyle reszta dania delikatnie mówiąc średnia. Porzeczek nie uświadczyłem, grzyby raczej bezpłciowe, aromat wina zbyt przytłaczający. Kluseczki ziemniaczane zupełnie bezsmakowe- nawet w sosie się nie dało zamoczyć bo się nie chciał trzymać. I całości brak było tego czegoś. Zostaje wrażenie jakby potrawa była niedokończona, brak jej charakteru.  Nad dziczyzną to muszą jeszcze sporo popracować. No i po co brudzić takie duże talerze taką małą porcyjką...

Co do wina to szkoda gadać. Coś pokroju Fresco albo Sofii. Nie żebym nie lubił tych win, ale bardziej się nadają do picia na ławce w parku bądź późną nocą na turnieju rycerskim, gdy już się skończy miód. Do dziczyzny to jednak coś lepszego by mogli podać.

Do deserów zastrzeżeń nie mam. Gosia wzięła suflet czekoladowy z lodami i śmietankową polewą. Na prawdę niezły. Choć połowa porcji by wystarczyła (więcej mięsa by zamiast tego dali...). Ja wybrałem creme brulee - jedno z jagodowym nadzieniem, drugie zwykłe waniliowe. Również niezłe.

Do tego herbaty- Gosia wieloowocową, ja z płatków róży (jakoś z różą mi sie nie kojarzyła- raczej ze zwykłą zieloną).

Przyznam szczerze, że 300 zł to bym nie dał za taką kolację. Po namyśle to nawet za groupona przepłaciłem. Przystawki i deser były może niezłe, ale nie za taką cenę- jednak od restauracji, która w tak barwny sposób się reklamuje i rzuca ceny tego pokroju to można wymagać ciut więcej. W mojej opinii znalazłoby się we Wrocławiu kilka lokali, gdzie za połowę tej ceny można zjeść dużo lepiej, więcej i w milszej atmosferze (wystrój przywodzi na myśl jakieś współczesne muzeum czy sklep dekoratorski- badziew totalny...). Może dla klientów standardowych (bez groupona) gotują lepiej. Jeśli tak to reklama im nie wyszła.
Ponadto ta sytuacja z rezerwacją była po prostu niesmaczna.

Podsumowując odradzam stołowanie się w restauracji La Maddalena. Jedzenie średnie, ceny duże, obsługa pozostawia wiele do życzenia, podejście do klienta (groupon)- żenada.

P.S. Po powrocie musiałem jeszcze dopchać połówką pizzy i dobrym piwem bo głodny byłem...

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Rosół po misiowemu

Zgodnie z zapowiedzią dziś przepis na misiowy rosół. Żeby nie było, że w ramach diety lekkostrawnej jadałem tylko smażony boczek i marynowane grzybki. Rosół taki idealnie się sprawdza gdy dopadnie nas grypa, przeziębienie czy wyrostek. I chyba jest lekkostrawny.

Czego będziemy potrzebować:
- 0,5 kg wołowiny z kością
- ćwiartka kury- najlepiej wiejskiej, tak żeby smakowała jak kura a nie "cholera wie co" (bo większość tych szprycowanych hormonami i antybiotykami ptaków nie ma w ogóle smaku kury)
- ćwiartka kaczki - też najlepiej z normalnej hodowli

Generalnie drób żeby był dobry to ma biegać po gnoju a nie po kafelkach i wpierdzielać to co rośnie względnie pełza po podwórku. I rosnąć ma 2 miesiące a nie 2 tygodnie. Koniec dygresji.

Proporcje mięsa możemy dowolnie modyfikować i tym samym zmieniać smak rosołu. Grunt to wrzucić zawsze kilka rodzajów- wtedy osiągniemy pełniejszy smak.

Wracając do wyliczanki:
- kilka marchewek
- kilka pietruszek
- seler
- ćwiartka białej kapusty
- duża cebula
- kilka ząbków czosnku
- garść suszonych grzybków
- świeży lubczyk
- natka pietruszki
- liść laurowy
- ziele angielskie
- pieprz
- sól
- 1 goździk

Nie podaję dokładnych ilości. Każdy będzie wiedział ile czego lubi i najlepiej to robić właśnie na oko. Z marchewką tylko trzeba uważać. Kiedyś przez zbyt dużą jej ilość wyszedł mi słodki rosół. Nie było to porywające danie.

Rosół zaczynamy gotować od włożenia umytego mięsa do zimnej wody. Całość bardzo powoli podgrzewamy. Jak już woda się zagrzeje a białko w mięsie lekko się zetnie z zewnątrz dorzucamy warzywa i grzybki. Cebulę po obraniu opiekamy nad zapalonym gazem (aż się lekko przypali skórka). Jeżeli nie mamy gazu (tylko płytę elektryczną) to możemy na metalowej patelni lekko przypalić skórkę na całej cebuli. Nadaje genialny aromat. Po tym zabiegu wbijamy cebuli w d... goździk i dorzucamy do rosołu. Goździk nadaje ciemniejsze zabarwienie. Czosnek siekamy i też wrzucamy do środka. Całość bardzo powoli podgrzewamy. Rosół nie może się mocno gotować. Ma tylko lekko "pyrczeć", czyli malutkie bąbelki puszczać. I co bardzo ważne, nie przykrywamy garnka. Dzięki temu mięso i warzywa oddadzą cały aromat do wywaru (jeżeli potrzebujemy ugotować mięso w celu podania go np. z sosem chrzanowym i chcemy zachować jego smak to postępujemy odwrotnie- przykrywamy i mocno grzejemy). Rosół gotować się będzie co najmniej 1,5-2 h zanim wszystko zmięknie. Pod koniec gotowania dodajemy przyprawy. 

Zaznaczam od razu, że nie dodajemy żadnych kostek rosołowych, vegety, ziarenek smaku czy innego paskudztwa. Sama chemia. Nie rozumiem zresztą jak można jeść coś czego głównym składnikiem jest glutaminian sodu. Już sama nazwa obrzydliwie się kojarzy. Z jakimś glutem czy innym smarkiem... Ble.

Rosół ugotowany powyższym sposobem winien być esencjonalny, ciemno zabarwiony i aromatyczny. Podajemy z makaronem (tu obowiązkowo chusteczka do wycierania brody) lub jeszcze lepiej z gotowanymi w mundurkach ziemniakami- coś przepysznego (oczywiście obieramy ziemniaki po ugotowaniu).

Rosół na prawdę stawia na nogi i jeżeli akurat dopadnie nas jakaś choroba to sprawdza się idealnie.

Jeszcze krótko o tym co zrobić z tymi wszystkimi cząstkami stałymi, które w rosole pływają. Pomysłów jest wiele: krokiety, sałatka warzywna, gotowane mięso z musztardą lub sosem chrzanowym itp. Ja tym razem zrobiłem pasztet (bo nic innego nie chciało mi się robić).
Przepis banalny:

Gotujemy jeszcze kilka grzybków (wodę z gotowania możemy dodać do rosołu). Na klarowanym maśle dusimy cebulę i czosnek. Wszystkie składniki (mięso i warzywa z rosołu) mielimy w maszynce do mięsa. Dodajemy kilka jajek, bułkę tartą, pieprz, sól, majeranek, paprykę chilli świeżą, paprykę słodką sproszkowaną, cząber i lubczyk. Całość wyrabiamy na gładką masę i przekładamy do keksówki posmarowanej tłuszczem i posypanej bułką tartą. Pieczemy w 180 stopniach aż się mocno zarumieni.
Idealnie się komponuje z pastą chilli lub ćwikłą z chrzanem.

Nie wiem czy to lekkostrawne było ale już tydzień po operacji jadłem i żyję. Więc polecam :)

środa, 5 grudnia 2012

Próba wypatroszenia Misia...

... czyli jak dojść do siebie po operacji.

2 tygodnie temu dopadło mnie zatrucie. Tzn. myślałem, że to zatrucie po tym jak się skusiłem na napoleonkę. Jak na zatrucie objawy dość dziwne- ot lekkie pobolewanie całego brzucha. Leczenie podjąłem standardowe jak na mnie tzn. ciężkostrawna dieta (smażona kiełbasa z cebulką i czosnkiem, marynowane grzybki), dużo pikantnych przypraw (wskazane chilli lub inna ostra papryka) do tego kieliszek czegoś mocniejszego. Śledzi akurat nie miałem więc nie jadłem (a też dobrze na zatrucie robią). Generalnie trzymam się zasady, że jak coś w kiszkach nie gra to trzeba im dać dużo roboty- zajmą się trawieniem to nie będą o zatruciu myślały.

Dnia następnego, gdy okazało się że dieta lecznicza nie pomogła sięgnąłem po ostrzejszy kaliber- coca-cola. Również niezawodne remedium na sprawy żołądkowe- skoro można tym odrdzewiać śruby tudzież czyścić mosiądz (sprawdzone) to żadna cholera w żołądku nie przeżyje półlitrowej dawki tegoż specyfiku. Nie zadziałało.

Nie poskutkowała też orzechówka będąca wszak idealnym lekiem na niestrawność.

W dniu trzecim zamiast być lepiej to było gorzej. Tyle, że ból zogniskował się w jednym miejscu. Po samobadaniu nawet odkryłem w tymże miejscu jakieś stwardnienie bolące pod naciskiem. Pierwsza myśl- wyrostek. Jednak po konsultacji z dr Google, wobec braku innych objawów wyrostek został wykluczony. Po tym Gosia stwierdziła jednak, że dobrze by było się skonsultować z bardziej analogowym lekarzem.

Chcąc nie chcąc dnia czwartego udałem się do lekarza. Po badaniu Pani doktor stwierdziła, że jednak najbardziej prawdopodobny jest wyrostek i wysłała mnie na USG. Tam od razu zdiagnozowali ostre zapalenie wyrostka i wysłali mnie do szpitala. Dr Google się nie sprawdził...

Na izbie przyjęć doszedłem do wniosku, że lekarze są trochę jak sadystyczne dzieci- każdy musi dotknąć i zobaczyć czy boli. Podchodzi taki naciska i pyta czy boli. Mówię, że tak. Potem naciska i szybko puszcza -mówię, że boli jeszcze bardziej. Jak podchodził do mnie czwarty z kolei, to mu tłumaczę- jak tu Pan naciśnie w tym miejscu to będzie bolało, jak Pan potem szybko puści nacisk, to będzie bolało jak cholera. Nic nie dało, sam se musiał ponaciskać i zapytać czy boli... I gadaj tu z takim.

Nie minęło dwie godziny a już mnie na salę zawieźli, przywiązali ręce do stołu (się czułem jak Wallece w Bravehearcie) dali coś do wdychania, coś wstrzyknęli i... się obudziłem dwie godziny później czyli koło 22.
Sala pooperacyjna to nic przyjemnego- nie polecam. Zimno, chce się spać, rzygać, pić, boli tam gdzie cięli i w ogóle do d...y jest. Nawet piwa mi dać nie chcieli choć wyraźnie tłumaczyłem, że mam ochotę i nic mi po nim nie będzie. Zero zrozumienia dla człowieka...

Następne dwa dni nie były fajne. Co prawda wstałem dziarsko już o 6 rano po operacji  z przeświadczeniem, że mała dziurka w brzuchu to nic takiego i mogę sobie bezkarnie śmigać po korytarzu, że przecież średniowieczni rycerze (a takowego odtwarzam w wolnych chwilach) nie takie rany przeżywali i w ogóle twardym trza być nie miętkim, ale 20 centymetrowy dren w brzuchu i parcie na womit wyprowadziło mnie z błędu. Trzeba było do łóżka wrócić i pozdychać trochę.
Miałem przy tym trochę czasu na przemyślenie kwestii ran odnoszonych w średniowiecznej walce. Rana w brzuch to masakra jakaś była. Kolejne przemyślenie- muszę uważać na treningach walki mieczem- nie chcę powtórki.
Szpitalnej diety kroplówkowej nie polecam. Zero przyjemności z jedzenia.
Drugiego dnia po zabiegu podjąłem usilne próby wydostania się ze szpitala- w tym udawałem, że nie mam gorączki i w ogóle czuję się świetnie. Podziałało i lekarz puścił mnie do domu. Przy tym oczywiście zalecenia: leżenie, brak wysiłku, lekkostrawna dieta, ble ble ble... Grunt, że puścił i do domu można było wrócić.

W procesie zdrowienia niezmiernie pomaga posiadanie żony i zdroworozsądkowe podejście do rad dawanych przez lekarzy. Żona jest szczególnie potrzebna w pierwszych dniach, gdy nie bardzo jesteśmy w stanie wstać i zrobić sobie coś lekkostrawnego do jedzenia, podać antybiotyk itd. Później można ją wykorzystać np. do upieczenia pysznych pszennych bułeczek. Zresztą w ogóle obecność drugiej osoby (i różne aspekty z tym związane...) przyspiesza zdrowienie.
Co do rad lekarzy to należy podchodzić do nich dość krytycznie. Otóż 5 dnia po zabiegu naszła mnie przemożna ochota na smażony boczek. Gdybym się słuchał lekarzy to bym pewnie pozostał przy marzeniach i zjadł kisiel. Zgodnie jednak z misiową filozofią posłuchałem swojego organizmu i na śniadanko wyprosiłem u Gosi rzeczony boczek oraz szyneczkę.

Idealny do takiej lekkostrawnej diety misiowej będzie boczek z własnej wędzarni, mocno paprykowany przed wędzeniem. Kroimy go cieniutko i wrzucamy na mocno rozgrzaną patelnię (najlepiej żeliwną, albo inną z grubym dnem). Żadnego tłuszczu nie potrzeba przy tym- wytopi się z boczku. Po paru minutach dorzucamy równie cienko pokrojoną szynkę- również własnej roboty. Jak już boczek się mocno zrumieni i będzie chrupiący, a szyneczka lekko zrumieniona ściągamy z patelni, dodajemy keczup i podajemy z chlebem grubo posmarowanym masłem. Do tego jakieś marynowane grzybki, papryka pepperoni itd.... Tłuste, niezdrowe, przepyszne. Próbowałem do tego jakieś piwo wyprosić, ale Gosia stwierdziła, że z antybiotykiem to nie można łączyć itd. Musiała starczyć herbatka.

Kuracja powyższa zadziałała idealnie. Rana pooperacyjna przestała boleć (serio!) i jakoś tak od razu lepiej się poczułem. Kolejny powód aby nie wierzyć lekarzom.

Na dziś to tyle. W następnym poście przepis na misiowy rosół idealny na rekonwalescencję.




wtorek, 13 listopada 2012

Jesienny kapuśniaczek

Dzisiaj wpis stricte kulinarny- trzeba czasem od alkoholu odpocząć ;-)

Jako, że jesień już pełną gębą, zbliża się zima to i w kuchni krajobraz się zmienia. Zamiast lekkich, wiosenno-letnich potraw trzeba się przerzucić na nieco cięższy kaliber dań. Poza tym, jak każde porządne misie, musimy nabrać trochę tłuszczyku  przed snem zimowym :)
Wpisując się w tendencję potraw nieco cięższych podaję przepis na kapuśniak w dawnym stylu- czyli z czasów gdy ludzie nie wiedzieli o istnieniu cholesterolu i żyło się szczęśliwiej. Przepis częściowo zapożyczony ze strony Kuronia i książki Ewy Aszkiewicz, zmodyfikowany po misiowemu:

Składniki:

- kapusta kiszona (oczywista oczywistość w tej zupie) - ok. 1 kg
- wywar z wędzonki* - ok 1,5 l
- woda - 1 l
- 2 marchewki
- 2 pietruszki
- kawałek selera
- ok 60-70 dkg żeberek
- 3 grube plastry wędzonego boczku pokrojone w kosteczkę
- 1 duża cebula pokrojona w kosteczkę
- garść suszonych grzybów
- ziele angielskie
- liść laurowy
- kminek
- jałowiec
- świeżo zmielony pieprz

dodatki:
- ugotowane osobno ziemniaki
- słonina lub smalec ze skwarkami
- opcjonalnie chleb- najlepiej żytni domowej roboty

W wywarze z wędzonki rozcieńczonym wodą gotujemy jarzyny i żeberka (pokrojone w kawałki). Po paru minutach od zagotowania dorzucamy grzyby.
Jak jarzyny będą miękkie wyjmujemy je z gotującego się wywaru- można je zużyć na sałatkę, szkoda wyrzucać.
W międzyczasie smażymy boczek. Jeśli mamy dobrą patelnię z grubym dnem to nie musimy używać dodatkowego tłuszczu- wytopi się z boczku. Po usmażeniu dorzucamy boczek do wywaru, a na pozostałym tłuszczu przesmażamy cebulę, którą również wsypujemy do zupy. Dosypujemy przyprawy - ilość wedle gustu, ale kminku raczej nie żałujmy, gdyż ułatwia trawienie.**

Kapustę siekamy, coby się łatwiej jadło i żeby nie zwisała z buzi przy jedzeniu- głupio to wygląda. Przy kapuście kilka ważnych uwag. Kapusta musi być porządnie wykiszona, obrazowo mówiąc ma wykręcać mordę. Jeżeli już przyjdzie nam do głowy odciskać nadmiar soku jak radzą niektóre przepisy, to wlewamy ów sok nie do zlewu a do garnka- kapuśniak ma być kwaśny. Poza tym sok z kiszonej kapusty to samo zdrowie. Płukanie kapusty w celu zmniejszenia poziomu kwaśności jest już barbarzyństwem w czystej,  klinicznej postaci więc zdecydowanie odradzam.

Tak więc kapustę razem z sokiem wrzucamy do garnka i gotujemy całość na wolnym ogniu aż kapucha zmięknie. Zupka gotowa.

Osobno gotujemy ziemniaki- najlepiej w mundurkach. Podajemy je obok zupy obficie polane stopioną słoninką ze skwarkami. Chleb również możemy sobie maczać w ciepłym, świeżo stopionym tłuszczyku. Niebo w gębie...

Jak by ktoś marudził, że za dużo tłuszczu czy coś to proszę pamiętać- to jest zupa jesienno-zimowa. Ma nam dać energię, żebyśmy nie marzli biegając po lesie za zwierzyną, robiąc drzewo czy stojąc na przystanku tramwajowym w drodze do pracy. Jednocześnie świetnie rozgrzewa po przemarznięciu. Ta odrobina tłuszczu nam nie zaszkodzi, a zdecydowanie poprawi smak zupy. Nie trzeba będzie używać kostek rosołowych czy innego chemicznego badziewia, więc tak czy inaczej wyjdzie nam na zdrowie. A jak ktoś się boi, że przytyje to niech się rusza więcej i nie będzie problemu :)

Zmykam jeść bo mi tu z kuchni kapuściano-wędzonkowe zapachy zalatuję i ślinka powoli na klawiaturę ścieka.




* Jak wędzimy mięso we własnym zakresie to wywar z parzenia szynki będzie idealny, jak nie to można ugotować kupioną w sklepie całą wędzoną szynkę (jest dobra na ciepło np. z gotowanym a potem prażonym grochem- to już w ogóle średniowieczne połączenie) lub surowy wędzony boczek; ważne aby wędlina była na prawdę wędzona a nie moczona w płynnym aromacie dymu wędzalniczego (tak, większość sklepowych wędlin moczy się w takim g...wnie); po ugotowaniu wywar możemy użyć do kapuśniaku lub innej, "ciężkiej" zupy- grochówki, zupy z soczewicy itp. Wywar taki nadaje zupom przyjemny i wyrazisty smak i aromat. Jednocześnie nie trzeba wtedy używać kostek rosołowych i innego paskudztwa.
** O soli specjalnie nie pisałem, bo raz że wywar z wędzonki ma już nieco soli w sobie, a dwa - kapusta też raczej słona jest. A poza tym w telewizji mówili, że sól jest niezdrowa :-P. Tak na poważnie to nasza zupka raczej się obejdzie bez dodatkowej soli. Przyprawy w stylu vegety czy innego kucharka też sobie odpuśćmy (przy innej okazji będę je jeszcze krytykował :->).

sobota, 10 listopada 2012

Jak zrobić "doskonałe" ciemne piwo a'la Misiowa Piwniczka

Jakieś 3 lata temu Misiowa Piwniczka osiągnęła doskonałość browarniczą i wyprodukowała świetne, mocne ciemne piwo, mocno chmielone, z silnym i wyczuwalnym aromatem miodu. Z różnych względów nie pamiętam niestety receptury więc postaram się przedstawić w miarę dokładnie cały cykl produkcji, nie pomijając żadnych szczegółów, gdyż każdy może się okazać istotny. Jeżeli ktoś wypróbuje i wyjdzie mu dobre piwo to zamawiam sobie buteleczkę- zobaczymy czy komuś się uda powtórzyć tamten smak.

Przechodząc do ad remu jak mawiał klasyk...

Do przygotowania doskonałego ciemnego piwa potrzebować będziemy:

- wolnego dnia, najlepiej sobota- dzień następny spisujemy na straty,
- żony, najlepiej takiej która wymyśli, że w domu trzeba coś zmajstrować- w moim przypadku Gosia wymyśliła, że przyda nam się wisząca biblioteczka,
- taty- do pomocy w montażu biblioteczki i wytwarzaniu piwa,
- drzewca i grotu do włóczni oraz trzpienia do montażu owej broni, (nie wiem na ile to istotne, ale montowałem wtedy włócznię więc może to miało jakiś wpływ na finalny efekt, tj. piwo...)
-  młotka, wiertarki i wkrętarki - niezbędne do montażu biblioteczki i broni,
- rakiji (chorwacki bimber),
- absyntu - najlepiej prawdziwy, czeski- 70%,
- wódki rozmarynowej,
- 5 litrowej beczki piwa- niezłe są niemieckie,
- ze 2 mocne piwa miodowe,
- steki wołowe i dobrą, najlepiej żeliwną patelnię,
- przepis i składniki na jasne piwo typu pils lub lager (dostępne w internecie, kiedyś też zamieszczę),
- brew-kit - czyli puszka z wszystkimi składnikami do wyrobu ok 20 l piwa (to piwo robimy przy okazji, jako że mamy czas- nie używamy tego do produkcji piwa właściwego),
- chmiel goryczkowy i aromatyczny - ok 10 razy tyle ile jest w przepisie na pils,
- ze 3 kg różnych dziwnych słodów piwnych (palony, karmelowy, barwiący, czekoladowy, monachijski- czy co tam jeszcze w piwnicy znajdziemy),
- 2 kg miodu lipowego,
- 2 kg cukru,
- śrutownik do mielenia słodu,
- garnek 20 litrowy,
- fermentory i reszta piwowarskiego sprzętu- opis innym razem.


Zgromadziwszy wszystko co potrzebne przystępujemy do pracy.
Aby robota szła dobrze zaczynamy od degustacji rakiji, wódki rozmarynowej i absyntu (ten ostatni oczywiście przepuszczamy przez ażurową łyżeczkę z cukrem, który następnie podpalamy żeby się stopił do kieliszka, na koniec przelewamy łyżeczkę niewielką ilością wody). Po degustacji przystępujemy do montażu biblioteczki. Jako, że praca przy tym zajmie nam co najmniej 3-4 godziny to w międzyczasie raczymy się piwem miodowym a jak się skończy to tym beczkowym. Musimy wszak pamiętać o naszym głównym celu, tj. o warzeniu piwa. A nic tak o tym nie przypomina jak picie piwa właśnie. Po drodze montujemy grot do włóczni i powoli przygotowujemy surowce do warzenia piwa z brew-kita- podgrzewamy wodę itd.
Po zamontowaniu biblioteczki powinniśmy już dojść do etapu chłodzenia naszego piwa z brew kita i w tym momencie możemy przystąpić do clue programu czyli wyrobu piwa ciemnego. Zanim to nastąpi warto pokrzepić się krwistymi stekami wołowymi smażonymi na żeliwnej patelni i oczywiście jednym (czy dwoma) kufelkami piwa. Po wchłonięciu takiej ilości wspomagaczy powoli wchodzimy na wyższy poziom piwowarstwa a w naszych umysłach zalęga się plan stworzenia piwa doskonałego. Myśl ta przerywana jest jedynie, dość częstymi już, wizytami w ustronnym miejscu gdyż jak wiadomo piwo przyspiesza pracę nerek...
Wracając do tematu.
Pracę nad piwem rozpoczynamy od ześrutowania słodu w specjalnie do tego przeznaczonym śrutowniku (podobne to do ręcznego młynku do mięsa, tyle że większe i dużo droższe). Jak już ześrutowaliśmy podaną w przepisie ilość słodu to zaczyna nam coś nie pasować- przecież tego słodu wcale nie jest tak dużo jak myśleliśmy. Rodzi się pytanie czy nie wyjdzie nam z tego jakaś lura... Przy kolejnym kufelku piwa stwierdzamy, że autor przepisu (jak i zapewne wszyscy piwowarzy robiący jasne piwo w domu) mylił się i podał nam za małą ilość surowca. Nasze piwo to ma być porządne piwo, a nie jakiś sikacz! Udajemy się zatem do piwnicy w poszukiwaniu słodu, który można by jeszcze ześrutować.
Przeszukując piwnicę można natrafić na butelki domowego piwa z poprzednich warek (czyli z poprzednich warzeń). Warto oczywiście skosztować te wyroby aby nabierać inspiracji do aktualnych działań. Znajdujemy kilka słodów, jednak prawie wszystkie są ciemne- palony, karmelowy, barwiący, czekoladowy i jedyny jasny monachijski. Stwierdzamy więc, że równie dobrze możemy zrobić lekko ciemne piwo- a co tam. Na opakowaniach niektórych słodów (szczególnie tych mocno ciemnych) czytamy, że nie powinny one stanowić więcej jak 5% zasypu. Stwierdzamy jednak, że albo producenci się nie znają albo chcą nam przeszkodzić w stworzeniu piwa idealnego. Ignorujemy zatem wszelkie zalecenia producentów i śrutujemy wszystko jak leci. Razem wychodzi nam tych słodów ponad 20 % zasypu. Po tym zabiegu stwierdzamy, że mamy już wystarczającą ilość słodu do warzenia. W tym samym czasie kończymy robić piwo z brew-kita i zwalniamy sobie duży garnek.
Po wsypaniu słodu do garnka okazuje się, że słodu jest tak dużo, że w garnku nie zmieści się zbyt dużo wody. Może się nam pojawić myśl, iż być może ciut przegięliśmy z ilością. Myśl taką winniśmy odrzucić jako nieracjonalną- po prostu nasze piwo będzie bardziej treściwe. Po za tym tworzymy tu arcydzieło i nie przejmujemy się takimi drobnostkami. Tak więc dolewamy do słodu wodę o temperaturze ok 35 stopni i rozpoczynamy proces zacierania. W skrócie polega on na podgrzewaniu brzeczki piwnej i utrzymywaniu odpowiednich zakresów temperatur przez odpowiednią ilość czasu. Proces ten jest dość długi (co najmniej dwie godziny) a najbardziej emocjonującymi momentami są te gdzie zmieniamy temperaturę- czyli generalnie jest dość nudno. W międzyczasie możemy więc dla rozrywki np. napić się piwa. Jednocześnie w kuchni robi się na prawdę gorąco gdyż od paru godzin ciągle coś się gotuje. Nie można też za bardzo otworzyć okien, gdyż to może wpłynąć na temperaturę zacieru. Aby nam nie było zbyt gorąco możemy się schłodzić piwem.
Po skończeniu zacierania przystępujemy do filtracji brzeczki- tego fragmentu produkcji z niezrozumiałych względów nie zapamiętałem zbyt dobrze. Zmęczony już pewnie byłem ;)
Po filtracji dodajemy do powstałego płynu odpowiednią ilość wody i rozpoczynamy gotowanie. Do gotowania należy dodać chmiel. Dochodzimy przy tym do wniosku, że 20 g czy 20 dkg to zapewne jedno i to samo więc wsypujemy 20 dkg chmielu- czyli 10 razy tyle co w przepisie. A co tam, na bogato będzie. Tworząc ideał nie zwracamy uwagi na konwenanse i zasady. Ignorujemy więc konsekwentnie zarówno przepis jak i wszystkie racjonalne pomysły jakie przychodzą nam do głowy. Trzeba działać a nie myśleć...
Podczas gotowania brzeczki możemy się lekko zaniepokoić kolorem piwa, które zamiast słomkowej czy bursztynowej przybrało barwę  niemal czarną. Stwierdzamy jednak, że nie ma się czym przejmować i może podczas fermentacji się rozjaśni. Również konsystencja piwa jest podejrzana- pomimo filtracji płyn jest dosyć gęsty. Oczywiście przekonani o swoim geniuszu piwowarskim nie łączymy tego faktu ze zbyt dużą ilością słodu.
Na zakończenie tego etapu produkcji chłodzimy płyn do temperatury pokojowej, przelewamy do butli lub fermentora, dodajemy uprzednio przygotowaną matkę drożdżową i możemy spokojnie wypić piwko. Należy się nam po ciężkiej całodziennej pracy. Czujemy przy tym, że dokonaliśmy czegoś na prawdę wielkiego. Bałaganu w kuchni nie zauważamy, to rzecz zbyt przyziemna w tym momencie.
Prosimy żonę o odwiezienie taty do domu, a sami staramy się trafić bezpiecznie do łóżka- wskazane jest uprzednie wypicie dużej ilości niealkoholowego płynu i łyknięcie czegoś w stylu 2 kc ;)

Dzień następny, jako nie mający wpływu na proces produkcji pominę milczeniem.

Po kilku dniach (czyli dosyć późno) w piwie pojawia się fermentacja burzliwa. To znak, że dobraliśmy na prawdę twarde drożdże, które poradziły sobie ze zbyt dużą ilością słodu. Fermentacja ta trwa, o dziwo, ze 2 tygodnie (strasznie długo jak na piwo). Zgodnie z przewidywaniami płyn nieco zmienił kolor- wygląda teraz jak ludwik (płyn do mycia naczyń) zmieszany z atramentem. Na wierzchu unosi się kożuszek chmielowego suszu. Po zerknięciu do przepisu ze zgrozą stwierdzamy, że ostro przegięliśmy z chmieleniem. Nie zrażając się tym i ignorując wszelkie obawy czekamy na efekty. Efekty są takie, że z uwagi na olbrzymią ilość słodu użytego do warzenia piwo fermentuje jak głupie...
Pół roku później (czas w jakim z reguły kończy się fermentacja miodu czy wina) zauważamy wreszcie, że piwo przestało pracować (tamto z brew-kita jest już dawno wypite). Następuje moment pierwszej degustacji i zlania piwa. Po pierwszym łyku musimy od razu wypić dużo cukru z wodą albo cukru z herbatą (celowo nie piszę o wodzie/herbacie z cukrem tylko odwrotnie). Napój jest tak gorzki, że nie idzie go przełknąć. Po chwilowej panice uspokajamy się i udajemy, że tak właśnie ma być, panujemy nad całym procesem, to było zaplanowane i w ogóle wszystko ogarniamy - to po prostu mocniej wyczuwalna goryczka i głęboki aromat dobrego chmielu.
W celu ratowania... tfu - dopracowania warki przygotowujemy syrop z 2 kg miodu i 2 kg cukru (miód sycimy, czyli gotujemy zbierając tworzącą się szumowinę). Piwo poddajemy filtracji i wyrzucamy tą olbrzymią ilość pływającego w nim chmielu. Dodajemy syrop do nastawu, zamykamy rurką fermentacyjną i czekamy kolejne pół roku aż przestanie to coś fermentować.

Po tym czasie możemy zdegustować ów osobliwie wyglądający płyn (nadal jak ludwik, może ciut jaśniejszy). Goryczka nadal jest, ale miód i cukier pozwalają to już wypić. Dodajemy więc cukier do butelek, butelkujemy i kapslujemy. Po paru tygodniach leżakowania i wtórnej fermentacji możemy wreszcie na prawdę spróbować co też nam wyszło. Kosztujemy oczywiście z tatą gdyż razem robiliśmy. Żona odmawia degustacji, twierdząc że zapach jest zbyt intensywny- fakt jest mocny.
Gotowy wyrób jest mocno goryczkowy, jednocześnie gorycz jest przełamywana przez słodycz i aromat miodu. Piwo jest na prawdę treściwe i jakby gęstsze niż normalnie. Smak jest na prawdę zniewalający i niepowtarzalny. Kończąc kufelek żałujemy tylko, że nie butelkowaliśmy tego piwa do małych butelek. Wypicie dużej jest problemem, gdyż pod koniec człowiek czuje się mocno... najedzony (sic!).
Druga sprawa to ilość cukru (zarówno ze słodu jak i z późniejszego syropu) która przefermentowała... Po dużym kuflu możemy mieć problem z trafieniem z kuchni do pokoju. Szczególną uwagę należy zachowywać na zakrętach.

Jak dotąd nie udało mi się powtórzyć tego piwowarskiego wyczynu i wątpię czy kiedykolwiek się uda. Choć ostatnio Gosia coś przebąkuje o rozbudowie biblioteczki, więc szansa jest...

czwartek, 1 listopada 2012

O orgazmie słów kilka...

... kulinarnym oczywiście, bo taki jest temat bloga :-P

A więc jak już kiedyś wspominałem wybraliśmy się z Gosią we wrześniu na Węgry celem odpoczynku, naładowania akumulatorków i oczywiście wypróbowania tamtejszej kuchni i słynnych węgrzynów.

Pierwszym przystankiem na naszej drodze był Eger. Miasto słynne z wina, zabytków i słynnego oblężenia z 1552 r. (garstka bohaterskich Węgrów przez 40 dni opierała się 80 tysiącom Turków; wszyscy Węgrzy byli przy tym ostro zalani- czytaj pokrzepiali się zgromadzonymi zapasami wina). Eger, a przede wszystkim jego okolice są bardzo malownicze i na prawdę można tam odpocząć. Tonące we mgłach Góry Bukowe, olbrzymie winnice wokół miasta i gorące źródła tworzą na prawdę cudny klimat.

Po przyjeździe na miejsce i znalezieniu noclegu (we Wrześniu to na prawdę łatwe) udaliśmy się na pierwszą na Węgrzech wyżerkę. Za radą zakupionego w Polsce przewodnika skierowaliśmy się wprost do najlepszej w Egerze restauracji myśliwskiej- Feherszarvas Vadasztanya (pojęcia nie mam jak to wymówić) przy ul. Klapka Gyorgy. Jak najlepsza to pewnie i nie najtańsza, ale raz na jakiś czas trzeba poszaleć.

Wystrój lokalu typowo myśliwski: akcesoria myśliwskie, jelenie poroża, wypchana padlina (dziki, jelenie, zające) no i wszystko w drewnie. Muzyka na początku z radia, ale jak się trochę klientów zeszło to na żywo zaczęli na pianinie grać- fajny klimat.

Menu w języku polskim więc nie trzeba wybierać potraw na chybił trafił. Gosia wzięła comber jeleni w boczku z gęsią wątróbką oraz krokietami ziemniaczanymi z konfiturą cebulową (tak, jest coś takiego) i sosem borowikowym. Ja zamówiłem "przysmak myśliwego". Do tego degustacja 6 win Egerskich i kieliszek Egri Bikaver do samego obiadu.

Na przystawkę dostaliśmy gorące bułeczki z jakąś paprykowo-pomidorową pastą - całkiem sympatyczne.

A jak przyszedł obiad to się zaczęła poezja smaku i zapachu...

Potrawa Gosi:

wątróbka na prawdę przepyszna (mimo, że oboje wątróbki nie cierpimy), aromatyczna, delikatna- wręcz rozpływająca się w ustach, lekko krwista w środku;
comber jeleni- dobrze zamarynowane, kruche i delikatne mięso z wyczuwalnym aromatem ziół, z zewnątrz ładnie przypieczony, w środku krwisty;
krokiety- chrupiąca skórka, miękki- rozpływający się w ustach środek i cudny aromat cebulowej konfitury, świetnie komponowały się z sosem, może ciut za słone jak na nasz gust, ale Węgrzy soli generalnie nie żałują;
sos borowikowy ze śmietaną i rozmarynem- coś cudownego- jedyne czego można się przyczepić, to że gałązki rozmarynu nie dało się zjeść.

Przysmak myśliwego:

grillowane medaliony ziemniaczane- chrupkie z zewnątrz, mięciutkie w środku - świetnie komponowały się z sosami;
pieczony filet z jelenia- miękki, pachnący wilgotnym, jesiennym lasem, kruchy i cudowny,
szynka z dzika- dzik jak to dzik- porządne, treściwe i aromatyczne mięsiwo - jednocześnie bardzo dobrze zamarynowany, dzięki czemu kruchutki;
schab wieprzowy smażony saute- no dobra, do tego bym się przyczepił bo co robi świnia w przysmaku myśliwego? ale się nie przyczepię bo tak genialnie doprawiony, że nie ma co się czepiać;
gęsia wątróbka równie pyszna co ta u Gosi

generalnie wszystkie mięsa były raczej krwiste w środku, dzięki czemu zachowywały soczystość; jednocześnie nie były gumowate jak często u nas "steki wołowe", a rozpływały się w ustach.
do mojego dania podane były 4 sosy: musztardowy (niezły), paprykowy z dodatkiem kiszonych ogórków (na prawdę ciekawy), myśliwski (czuć, ze robiony na dziczyźnie a nie na jakiejś kostce) i jeżynowy - to po prostu poezja- słodka jeżyna w sosie pieczeniowym idealna do mięs.

Winko do obiadu (Egri Bikaver z winnicy Gal Tibor)- ewidentnie nie jest to to samo co Bikaver z naszej Biedronki czy innego Lidla- jest wyrazisty, ma głęboki smak i przyjemnie wyczuwalne taniny; świetnie komponuje się z mięsnym obiadem

Wina z degustacji (kelner co jakiś czas podchodził z kolejnymi gatunkami wina objaśniając przy tym skąd są i opisując je):

Bolyki Janos- 2011 r., 12% alk., szczep sauvignon blanc, półwytrawne: w zapachu i smaku kwiatowo-owocowe, orzeźwiające; w pierwszym momencie przypomina w smaku młode wino, ale po chwili ujawnia się cudny bukiet dojrzałego wina

Dula Bence- 2003 r., 13% alk., szczep Leanyka, niby półwytrawne, ale w smaku słodkawe, lekko owocowe i delikatne, bardzo przyjemne w smaku- coś jak soczek :)

Bociky Janos, (rocznika nie doczytałem bo się skupiłem na szynce z dzika z sosem jeżynowym), 12% alk., szczep kekfrancos rose- ostry zapach imbiru, w pierwszej chwili smak lekki, owocowy, potem ostry, pozostawiający posmak pieprzu i świeżego imbiru; dobre do mięsiw

do win czerwonych podano osobny kieliszek

Szarvasvadasz - (wino dostępne tylko w tej restauracji), 2007 r., 13% alk., mieszanka szczepów cabernet, merlot, sauvignon i jakiegoś jeszcze o nazwie brzmiącej jak "eszwszszczrsszwshsz" czy jakoś tak, wytrawne-
w zapachu lekko pleśniowy, jak sfermentowane i lekko nadpsute owoce - czuć wręcz "zaduch" w kieliszku ale jednocześnie całkiem przyjemny
bardzo przyjemny i bogaty a jednocześnie specyficzny bukiet smakowy, mocno wyczuwalne taniny i uczucie "ściągania" w ustach na końcu
dla Gosi z kolei smakowało wodniście, dopiero po chwili delikatny smak nad którym przeważały taniny

C.S. Dula- wino noszące nazwę swojego wytwórcy- podobno jakiś wielki znawca win, wykładający enologię w stanach, zdobywający kupę nagród itd.
rocznik 2006, 13,5 % alk., wytrawne, zapach mocno dojrzałej, lekko nadpsutej śliwki, jak to określiła Gosia- na początku nie da się określić a po chwili przychodzi "ściana smaku"; jak dla mnie strasznie trudne do opisania, tak trudne, że aż zajebiste; taniny i specyficzny posmak długo dają o sobie znać;

Fori Leanyka 2011 r. 13%, białe, słodkie- zapach muscatu, tokaju, świeżych winogron- w smaku również wyczuwalne winogrona + lekkie mrowienie/ bąbelki, jakby jeszcze fermentowało, smak słodyczy i słońca- idealne zakończenie.

całość posiłku składała się na jeden wielki KULINARNY ORGAZM i inaczej się tego określić nie da
deseru już nie wcisnęliśmy bo nie było gdzie.

Co do dziczyzny to oprócz niewątpliwych właściwości zdrowotnych i smakowych ma ona jeszcze jedną ważną zaletę. Mianowicie po zjedzeniu podobnej ilości pizzy, makaronu czy nawet wieprzowiny człowiek robi się ociężały, ospały i najchętniej udaje się do łóżka celem zaśnięcia. Dziczyzna natomiast, jakkolwiek sycąca, nie obciąża jednak naszego układu trawiennego- wręcz przeciwnie daje od razu olbrzymi zastrzyk energii. Człowiek czuje się lekki, pobudzony i w ogóle jakoś tak przyjemnie jest.
Tak więc, jeżeli wieczór nie ma się skończyć na li tylko kulinarnym orgazmie to dziczyzna jest wyborem idealnym ;-) Do tego jeszcze nieco wina i wieczór zapowiada się idealnie. (Z winem tylko nie przesadzamy, gdyż jak pisał Szekspir w Makbecie: "pobudza żądzę, a wstrzymuje wykonanie" ;-))

Jednym słowem, jak kiedyś będziecie w Egerze to uderzajcie od razu do wskazanej restauracji nie bacząc na koszty- na prawdę warto.

Reszta relacji z Węgier w kolejnym wpisie. Póki co zgłodniałem od pisania o tych smakołykach więc idę na rosół z kaczki i wołowiny i domowej roboty piwo (nota bene- ponad 2 lata leżakowane w piwnicy i jeszcze żyje :))